– To ja, Kennit – rzucił w mrok. – Chcę jeszcze jeden tatuaż. W domu zapaliło się słabe światełko. Po chwili Ivro gwałtownym ruchem otworzył drzwi.
– Dlaczego miałbym tracić na ciebie czas? – zapytał wściekle mały rzemieślnik. – Idź gdzieś indziej, do jakiegoś durnia z byle igłami i popiołem, który ma w nosie własną pracę. Kiedy jutro zdecydujesz, że już nie chcesz tatuażu, wypalisz go, bo i tak nie będzie nic wart. – Splunął, zaledwie o kilka centymetrów omijając buty Kennita. – Jestem artystą, nie dziwką.
Kapitan uświadomił sobie, że trzyma małego mężczyznę (rzemieślnik stał na czubkach palców) za gardło i potrząsa nim gniewnie.
– Zapłaciłem ci, do cholery! – usłyszał swój krzyk. – Zapłaciłem za niego i zrobiłem z nim, co chciałem. Rozumiesz?
Zapanował nad sobą równie nagle, jak przed chwilą stracił panowanie. Oddychając ciężko, postawił artystę na nogi.
– Rozumiesz? – powtórzył ciszej. Dostrzegł nienawiść w oczach mężczyzny, lecz był w nich także strach. Zrobi to. Zrobi to dla ciężkiego złota, brzęczącego w sakiewce, którą Kennit mu pokazał. Artyści i dziwki… łatwo można ich kupić. Artyści to tylko dobrze opłacane dziwki, nic więcej.
– W takim razie, wejdź – Ivro zaprosił go zupełnie spokojnym głosem. Kapitan poczuł na plecach dreszcz. Wiedział, że ten mały człowieczek zada mu ból. Postara się, by zabieg naprawdę bolał. Ale Ivro był też prawdziwym artystą, więc jego tatuaż będzie absolutnie idealny. Ból i perfekcja. Tylko w ten sposób Kennit mógł odkupić swoje winy. Musiał zrobić wszystko, by powróciło jego szczęście, którego nigdy nie potrzebował tak bardzo jak dzisiejszego wieczoru.
Podążył za mężczyzną do saloniku i rozebrał się do połowy. Ivro od świecznika zapalił świeczkę. Pirat starannie złożył koszulę i usiadł na niskim stołku. Ubranie położył sobie na kolanach. Ból i perfekcja. Czuł, że nadchodzi wyzwolenie, podczas gdy tatuażysta kręcił się po pokoju, ustawiał świece na stołach i znosił sprzęt.
– Gdzie i co? – zapytał Kennita. Mówił równie bezdusznym tonem, jak kapitan, kiedy zwracał się do dziwki.
– Na karku – odparł cicho kapitan. – Wytatuuj Innego.
– Co innego? – spytał rozdrażniony Ivro. Przyciągnął już stół. Maleńkie tygle z połyskliwym atramentem stały starannie ustawione w rzędach. Przysunął wyższy stołek za stołek Kennita i usiadł.
– Innego – powtórzył Kennit. – Tego z Wyspy Innego Ludu. Wiesz, o kim mówię.
– Wiem – przyznał opryskliwie rzemieślnik. – To jest pechowy tatuaż i cieszę się, że ci go wyryję, suczy synu. – Lekko przesunął opuszkami palców po skórze młodego pirata. Mierzył. W Jamaillii każdy właściciel mógł kazać wytatuować swój znak na twarzy niewolnika. Nawet gdyby niewolnik uzyskał po jakimś czasie wolność, zgodnie z prawem nie wolno mu było usuwać dowodu wcześniejszego okresu niewoli. Ale na Wyspach Pirackich można było załatwić wszystko. Niektórzy dawni niewolnicy, tak jak na przykład Sorcor, woleli wypalić piętno, inni płacili podobnym do Ivra artystom za przerobienie starych niewolniczych tatuaży w nowe symbole wolności.
Rzemieślnik dotknął dwóch blizn na plecach Kennita.
– Dlaczego je usunąłeś? – zapytał. – Pracowałem nad nimi wiele godzin i dobrze mi za nie zapłaciłeś. Nie podobały ci się? – Potem dodał: – Pochyl głowę do przodu. Przeszkadza mi twój cień.
– Lubiłem je – wymamrotał Kennit. Poczuł pierwsze ukłucie igły w napięte ciało, a na ramionach gęsią skórkę, skóra głowy pod włosami bolała. Spokojniejszym tonem dodał: – Ale blizny po wypaleniu podobały mi się jeszcze bardziej.
– Jesteś szalony – powiedział Ivro obojętnie. Kennit nie był już dla niego ani człowiekiem, ani wrogiem, tylko obiektem namiętnej pracy artysty. Maleńka igła raz za razem dźgała ciało młodego kapitana, a on sam usłyszał, jak rzemieślnik sapie z satysfakcją.
To jest jedyny sposób, pomyślał pirat. Tak, to był jedyny sposób odwrócenia pecha. Nie powinien był płynąć na Wyspę Innego Ludu i teraz musiał zapłacić za tę błędną decyzję. Tysiące ukłuć igły, a później przez cały dzień żądlący ból świeżego tatuażu. Wreszcie oczyszczające katusze gorącego żelaza, które wypali tatuaż; jak gdyby nigdy nic nie było. To uznał za sposób zatrzymania przy sobie szczęścia. Kennit zacisnął dłonie w pięści. Stojący za nim Ivro mruczał coś do siebie. Znajdował przyjemność zarówno w swojej pracy, jak i w zemście na młodym piracie.
5. MIASTO WOLNEGO HANDLU
Upłynęło siedemnaście dni. Althea wypatrywała przez maleńki iluminator kabiny na przybliżające się budynki rodzinnego miasta. W dokach wzdłuż zatoki stały nagie maszty karawel i galeonów. Między zakotwiczonymi żaglowcami i brzegiem kursowały małe ruchliwe statki. Dom!
Spędziła w swojej kwaterze siedemnaście dni. Wychodziła tylko wtedy, gdy było to konieczne, a później w trakcie wacht, kiedy Kyle spał. Przez pierwsze kilka dni wrzała wściekłością i od czasu do czasu płakała, skarżąc się na niesprawiedliwy los. Postanowiła dziecinnie i uroczyście, że zniesie nałożone przez szwagra restrykcje, a po powrocie z rejsu poskarży na niego ojcu.
– Zobacz, do czego mnie zmuszasz! – mruknęła do siebie i nieznacznie się uśmiechnęła. Był to stary krzyk z okresu dziecięcych kłótni Althei z Keffrią. Na wpół rozmyślnie stłuczony półmisek lub waza, przewrócony kubełek z wodą, podarta sukienka. “Zobacz, do czego mnie zmuszasz!”, mówiły: Keffrią skrzeczącym głosem, poirytowana zachowaniem młodszej siostry, Althea wrzeszcząc na swą gnębicielkę.
Postanowiła zatem pozostać w kajucie. Na przemian się dąsała lub szalała ze złości. Rozmyślała, co powie Kyle'owi, jeśli ten ośmieli się przyjść pod jej drzwi, sprawdzając, czy jest mu posłuszna albo mówiąc, że żałuje swojego rozkazu. Podczas oczekiwania na jakiś ruch ze strony kapitana przeczytała ponownie wszystkie swoje książki i zwoje, a nawet wyłożyła jedwab na podłogę i zastanawiała się, czy samodzielnie mogłaby uszyć sobie sukienkę. Niestety jej krawieckie umiejętności były kiepskie. Łatwiej poradziłaby sobie z płótnem żaglowym niż z jedwabiem. Materiał był zbyt piękny, by ryzykować zniszczenie go. Pocerowała więc tylko wszystkie swoje marynarskie ubrania. Jednak, kiedy skończyła tę pracę, uprzytomniła sobie, jak bardzo nienawidzi pustych, bezczynnych godzin. Któregoś wieczoru, zdenerwowana ograniczeniami maleńkiej koi, rzuciła pościel na podłogę, położyła się na niej i zaczęła po raz wtóry czytać “Dziennik Kupca” Deldoma. Tak zapadła w sen. I śniła.
Jako mała dziewczynka często drzemała na deskach “Vivacii” albo spędzała wieczór leżąc na podłodze kwatery swego ojca. Czytała wówczas jego książki. Gdy zasnęła na pokładzie, zawsze przeżywała barwne sny i na wpół uświadomione fantazje. Dorosłą Altheę ojciec wiecznie strofował za takie zachowanie i stale obarczał pracą, by nie miała czasu na drzemki. Przypominając sobie tamte dawne sny, dziewczyna przypisywała je żywej dziecięcej wyobraźni. Wszakże owej nocy, kiedy ponownie zasnęła na podłodze kabiny, wróciły do niej te intensywne, szczegółowe rojenia sprzed lat. Sen był zbyt wymowny, by nazwać go wytworem własnego umysłu.
Althei śniła się jej prababka, kobieta, której nigdy nie poznała. W swoim śnie znała ją jednak równie dobrze, jak siebie samą. Talley Vestrit dużymi krokami przemierzała deski “Vivacii” i wykrzykiwała rozkazy do marynarzy, którzy podczas wielkiej burzy miotali się w plątaninie żagla, lin i odłamków drewna. Althea wiedziała, co się zdarzyło, jak gdyby sama to przeżyła. Wzburzone morze szarpało masztami, toteż zarówno pierwszy oficer, jak i pani kapitan przyłączyli się do załogi. Pewni siebie krzykami wydawali rozkazy i starali się przywrócić spokój na pokładzie. Talley nie przypominała osoby ze swego portretu: siedzącej potulnie na krześle, ubranej surowo w czarną wełnę, przystrojoną białą koronką; przy ramieniu prababki stal jej mąż, mężczyzna o srogiej twarzy.
Althea od najmłodszych lat zdawała sobie sprawę, że to Talley Vestrit zleciła budowę ich rodzinnego żaglowca. W tym śnie wszakże prababka nie była osobą pożyczającą pieniądze i płacącą budowniczym statku; nagle ukazała się dziewczynie jako kobieta, która kochała morze, statki i dokładnie wiedziała, czego pragnie dla siebie oraz swoich potomków. Podjęła zatem decyzję zakupienia żywostatku. Och, żyć w takich czasach, gdy kobieta może sprawować tak wielką władzę!