Литмир - Электронная Библиотека

Sen był krótki i surowy, niczym wizerunek, który pojawia się przed oczyma na ułamek sekundy, a mimo to, gdy Althea obudziła się z policzkiem i dłońmi przyciśniętymi do drewnianej podłogi, świetnie go pamiętała. Wiele szczegółów ze snu zrobiło na niej ogromne wrażenie. Potrafiła opowiedzieć, jaki takielunek (czy też raczej to, co z niego zostało po gwałtownej burzy) “Vivacia” niosła na dziobie i na rufie. Widziała wszystko tak dokładnie jak nigdy. Natychmiast zrozumiała korzyści wynikające z takiego osprzętu i uprzytomniła sobie, że podziela wiarę prababki w wytrzymałość lin.

Dziewczyna czuła się oszołomiona, ponieważ po przebudzeniu była sobą, a równocześnie trwała zanurzona w osobowości Talley Vestrit. Jeszcze w wiele godzin później nadal po zamknięciu oczu potrafiła sobie przypomnieć tę burzową noc. Prawdziwe wspomnienia prababki wpłynęły w jej umysł i pozostały w nim. Althea pomyślała, że zapewne przekazała jej to “Vivacia”; tylko takie wytłumaczenie znalazła.

Następnej nocy specjalnie ułożyła się do snu na podłodze kabiny. Natłuszczone i wypolerowane deski nie były wygodne, lecz mimo to nie oddzieliła od nich swego ciała żadnym kocem ani poduszką. “Vivacia” nagrodziła jej ufność. Althea spędziła czas z dziadkiem, który spokojnie przepływał przez jeden z węższych kanałów na Wyspach Wonnych. Dziewczyna patrzyła ponad jego ramieniem, jak omijał sterczące skały, była świadkiem, jak sterował statkiem i dowodził ludźmi. Dziadek Vestrit odkrywał w tym śnie swoją tajemnicę. To właśnie on uzyskał umowę na kupno zastygającego w cudownie pachnące krople soku z pewnego drzewa. Od śmierci dziadka nikt z rodziny Vestritów nie płynął tym kanałem, a handel z tamtejszymi wioskami załamał się. Jak każdy kapitan, dziadek Althei zabrał ze sobą do grobu mnóstwo informacji, które powinien przekazać swoim potomkom. Nie wykonał ani jednej mapy morskiej. Jego wiedza nie zniknęła jednak całkowicie, lecz trwała zmagazynowana w uśpionym umyśle “Vivacii”. Trzeba było tylko poczekać, aż statek się przebudzi. Althea czuła, że galion już zaczyna jej przekazywać niektóre rodzinne sekrety. Wydawało się jej, że potrafiłaby nawet dziś przepłynąć tamten kanał.

Co noc kładła się na drewnianej podłodze i śniła wraz ze swoim żaglowcem. Nawet za dnia leżała na deskach z policzkiem mocno przyciśniętym do drewna i dumała nad przyszłością. Dostosowała swoje nastroje do ruchów “Vivacii” – od drżenia drewnianego korpusu podczas nagłych skrętów po spokojne dźwięki, które wydawało drewno, kiedy wiatr pchał statek, płynący zdecydowanym, równym kursem. Krzyki marynarzy, lekki tupot ich stóp na deskach stały się dla dziewczyny niewiele ważniejsze od docierających znad “Vivacii” krzyków mew. Czasami Althei wydawało się, że cała zmieniła się w statek i była świadoma istnienia małych ludzi, którzy wspinają się na jej maszty, tak jak ogromny wieloryb może być świadom przywierających do jego ciała pąkli.

Czuła nie tylko ruchy ludzi, pracujących na żaglowcu. Żadnymi słowami nie potrafiłaby wyrazić subtelnych różnic, które wyczuwała teraz w wietrze i prądzie morza. Przyjemność sprawiała jej współpraca z dobrym sternikiem, a denerwował ją taki, który zbyt często i bez potrzeby regulował kurs; sprawa ta jednak mało znaczyła w porównaniu z układem statek-woda. W pewnym momencie Althea dokonała wielkiego odkrycia – dotarło do niej, że życie statku jest o wiele ważniejsze niż na przykład jej kłótnia z kapitanem. W trakcie jednej nocy dziewczyna pojęła reakcję statku na zmiany stanu morza.

Althea nie czuła się zatem przymusowo zamknięta w więzieniu, lecz w samotności zdobywała niezbędne doświadczenia. Dobrze pamiętała dzień, gdy otwierając drzwi spodziewała się spokojnego wieczoru, a okazało się, że jest słoneczny poranek. A podczas jednej z wizyt w kuchni kucharz musiał chwycić ją za ramiona i potrząsnąć, gdyż zaczęła marzyć na jawie i przestały do niej docierać wszelkie zewnętrzne bodźce. Kiedyś w kajucie otrzeźwiło ją natarczywe stukanie do drzwi. Otworzyła. Za drzwiami stał nie Kyle, lecz Brashen, który patrzył na nią zaniepokojony i w kółko pytał, czy Althea dobrze się czuje.

– Oczywiście, że tak – odburknęła i próbowała zamknąć mu przed nosem drzwi. Młody marynarz nie pozwolił jej.

– Nie wyglądasz dobrze – ciągnął. – Kucharz twierdzi, że dużo schudłaś i przyznam, że trudno się z nim nie zgodzić. Altheo, nie obchodzi mnie, co zaszło między tobą i kapitanem Kyle'em, ale nadal pełnię obowiązki pokładowego lekarza, więc troszczę się o zdrowie członków załogi.

Popatrzyła na jego zmarszczone czoło i mroczne, zasmucone oczy. Nie chciała, aby jej przerywał cenne rozmyślania.

– Nie jestem członkiem załogi – warknęła. – To mi właśnie oświadczył twój kapitan Kyle. Do twoich obowiązków z pewnością nie należy sprawa samopoczucia zwyczajnej pasażerki. Zostaw mnie samą. – Naparta na drzwi.

– Interesuje mnie zdrowie córki Ephrona Vestrita! Ośmielam się nazywać twego ojca nie tylko swoim kapitanem, lecz także przyjacielem. Altheo, popatrz na siebie. Dam głowę, że nie czesałaś się od kilku dni. Wielu ludzi mówi, że kiedy idziesz po pokładzie, suniesz niczym duch, a twoje oczy są tak puste jak bezgwiezdne niebo.

Brashen wyglądał na szczerze zaniepokojonego. No cóż, niech się więc zamartwia. Althea wiedziała, że nawet najdrobniejsze bzdury mogą zdenerwować załogę, która za długo służyła pod rozkazami zbyt srogiego kapitana; nawiedzona kobieta wędrująca po pokładzie mogła nakłonić ich do nienaturalnego zachowania. Niestety, nie była w stanie nic na to poradzić.

– Marynarze i ich przesądy – zadrwiła, ale słabiutkim głosem. – Daj spokój, Brashenie. Nic mi nie jest. – Znowu pchnęła drzwi i tym razem zdołała je zamknąć. Szła o zakład, że Kyle nic nie wiedział o tej wizycie.

Po raz kolejny położyła się na podłodze, zamknęła oczy i odzyskała poczucie wspólnoty ze statkiem. Czuła, że Brashen stoi pod drzwiami jeszcze kilka minut, a potem dotarto do niej, że pospiesznie się oddalił, powracając do swoich zadań. Zapomniała o nim i skupiła się na wodzie pluskającej obok dziobu “Vivacii”. Wiatr pchał żaglowiec naprzód.

Kilka dni później żywostatek wpłynął na znajome wody, rozpoznał prądy, które delikatnie posuwały go ku Zatoce Kupieckiej, a następnie z zadowoleniem powitał osłonięty akwen – samą zatokę. Kiedy Kyle polecił spuścić dwie łodzie, które miały wprowadzić statek w kotwicowisko, Althea ożywiła się. Podniosła się i wyjrzała przez iluminator.

– Dom – powiedziała do siebie, po czym dodała: – Ojciec. Poczuła, że “Vivacia” również się cieszy z powrotu do rodzinnego portu.

Dziewczyna odwróciła się od okienka i otworzyła morski kufer. Na dnie leżały jej portowe ubrania; przebierali się, gdy wracali do domu. Było to ustępstwo wobec matki, na które Althea i jej ojciec zgodzili się kilka lat temu. Odtąd, ilekroć kapitan Vestrit chodził po mieście, zawsze prezentował się elegancko: niebieskie spodnie i płaszcz, a pod nim gruba, biała, ciężka od koronki koszula. Tak wypadało. Ephron Vestrit należał do Pierwszych Kupców, był też sławnym kapitanem. Althea chętnie ubrałaby się tak jak ojciec, jednak Ronica nalegała, żeby – niezależnie od tego, w czym córka chodzi po pokładzie statku – w porcie i w mieście nosiła spódniczkę. Tłumaczyła, że powinni się odróżniać od miejskich służących. Matka, patrząc na włosy, skórę i ręce Althei, stale narzekała, że dziewczyna nie wygląda na damę ani na córkę jednego z Pierwszych Kupców. W końcu Altheę przekonało nie gderanie matki, lecz ciche słowa ojca. “Nie zawstydzaj swojego statku”, oświadczył spokojnie. Więcej nie musiał mówić.

Załoga krzątała się. Przygotowano kotwicę, wysprzątano statek i szykowano go na odpoczynek w porcie. W tym czasie Althea przyniosła z okrętowej kuchni czajnik z ciepłą wodą i umyła się w kajucie. Potem wdziała portowe ubranie: sztywną halkę, spódnicę, bluzkę i kamizelkę. Okryła się koronkowym szalem, na włosy założyła zabawną koronkową siatkę, a na nią słomkowy kapelusz ozdobiony irytującymi piórami. Gdy przewiązywała spódnicę szarfą i sznurowała kamizelkę, uświadomiła sobie, że Brashen miał rację. Ubranie wisiało na niej jak łachmany stracha na wróble. Lustro pokazało ciemne kręgi pod oczyma i niemal zapadnięte policzki. Gołębia szarość stroju i bladobłękitna lamówka podkreśliły niezdrowy wygląd Althei. Nawet ręce jej schudły, pod skórą odznaczały się kości nadgarstków i palców. Co dziwne, dziewczyny wcale ten fakt nie martwił. Czuła się jak ludzie, którzy długo i w odosobnieniu poszczą, szukając porady u Sa. Tyle że zamiast Sa, Altheę opanował duch żywostatku.

31
{"b":"108284","o":1}