Wreszcie ostatni jeńcy spadli za burtę, a wówczas na pokładzie zaczęli się pojawiać pierwsi niewolnicy. Wychodzili z włazów, kaszląc i mrużąc oczy w porannym świetle. Do kościstych ciał przyciskali kurczowo postrzępione szmaty, które rozwiewał mocny morski wiatr. Gdy piraci Kennita otworzyli wszystkie pokrywy włazów, w powietrzu zwiększył się smród, jakby starego dżinu, który zbyt długo tkwił pod pokładem. Kapitanowi robiło się mdło na widok ludzi uratowanych przez jego załogę. Choroba zawsze wyzwalała w nim wielkie przerażenie, więc pospiesznie wysłał jakiegoś człowieka, aby przekazał Sorcorowi, że nadszedł czas na rozłączenie statków. Chciał, by “Mariettę” od tej zdobycznej, dotkniętej zarazą łajby rozdzielił spory pas czystej słonej wody. Widział, jak jego posłaniec skacze na rozkaz, chętny przyjrzeć się wszystkiemu z bliska. Kennit opuścił rufę i zszedł do swojej kajuty, gdzie zapalił pachnące świece, by zniwelować wciskający się z zewnątrz odór.
Kilka minut później do drzwi ostro zastukał Sorcor.
– Wejść – zaprosił go szorstko kapitan.
Wszedł krzepki mat. Ręce miał czerwone, oczy mu błyskały.
– Pełne zwycięstwo – oznajmił zadyszany. – Pełne. Statek jest nasz, panie. Uwolniliśmy ponad trzysta pięćdziesiąt osób: mężczyzn, kobiet i dzieci.
– Mieli jakiś inny ładunek? – spytał Kennit kwaśnym tonem, gdy Sorcor przerwał dla zaczerpnięcia oddechu.
Mat wyszczerzył zęby.
– Kapitan miał dobre oko do pięknych strojów, panie. Ale osobnik był korpulentny i lubił dzikie kolory…
– W takim razie może przypadną ci do gustu ubrania trupów. – Chłód w głosie Kennita wzbudził podejrzenia Sorcora. – Jeśli zakończyłeś swoją przygodę, proponuję zostawić na pokładzie statku niewolniczego kilka osób z załogi, odstawić naszą “zdobycz” do jakiegoś portu i spieniężyć waszą nocną pracę. Ilu ludzi zabitych, ilu rannych?
– Dwóch zabitych, panie, trzech trochę pokiereszowanych – odpowiedział mat urażony pytaniem. Najwyraźniej był głupcem i oczekiwał, że kapitan podzieli jego radość.
– Zastanawiam się, ilu stracimy z powodu zarazy. Sam smród wystarczy, by się zarazić, a pomyśl, na jakie choroby mogą cierpieć mieszkańcy tej łajby.
– To nie wina ludzi, których wyratowaliśmy, panie – zauważył zimno Sorcor.
– Nie powiedziałem, że to ich wina. Składam to na karb naszej głupoty. No, gdy sprzedamy “Fortunę”, nasze kłopoty się skończą, ale najpierw musimy się pozbyć ładunku i dopilnować, by porządnie wyszorowano deski żaglowca. – Spojrzał na mata i ostrożnie się uśmiechnął, po czym zadał pytanie, które od dawna go korciło: – Co proponujesz zrobić z uratowanymi przez siebie nieszczęśnikami? Dokąd ich odstawimy?
– Nie możemy ich wysadzić na najbliższym kawałku lądu, panie. To byłoby morderstwo. Połowa jest chora, inni słabi, a nie możemy im zostawić żadnych narzędzi ani zapasów, najwyżej suchary okrętowe.
– Morderstwo – powtórzył uprzejmym tonem Kennit. – Ach, czyżby było to obce słowo dla ciebie i dla mnie? Ostatnio rzucaliśmy jakichś ludzi morskim wężom.
– Dostali to, na co sobie zasłużyli! – mat spojrzał z udręką w oczach. – A nawet coś lepszego, ponieważ ich śmierć była szybka! – Trzasnął potężną pięścią w otwartą dłoń i przeszył kapitana pełnym nienawiści wzrokiem.
Kennit lekko westchnął.
– Ach, Sorcorze, nie spieram się z tobą, próbuję ci tylko przypomnieć, że jesteśmy, hm, piratami. Morderczymi łajdakami, którzy łupią statki przepływające przez Kanał Wewnętrzny. Łupią, grabią i żądają okupu. Robimy to dla zarobku. Nie jesteśmy niańkami chorych niewolników, z których połowa prawdopodobnie również zasłużyła sobie na swój los, podobnie jak przedstawiciele załogi, a przecież ciałami tamtych nakarmiłeś węże… Nie jesteśmy bohaterskimi wybawicielami uciskanego ludu. Piratami, Sorcorze! Jesteśmy piratami.
– Zawarliśmy taki układ – wytknął mu mat zawzięcie. – Za każdy ścigany żywostatek dopadamy jeden statek niewolniczy. Zgodziłeś się, panie.
– Tak. Miałem wszakże nadzieję, Sorcorze, że po jednym “triumfie” dostrzeżesz bezowocność takich akcji. Powiedzmy, że zmusimy załogę do wysiłku i odstawimy ten brudny statek do Łupogrodu. Sądzisz, że mieszkańcy miasta powitają nas serdecznie i ucieszą się, że wysadzamy im na brzeg trzystu pięćdziesięciu na wpół zagłodzonych, obszarpanych, chorych nieszczęśników, którzy zasilą w ich mieście szeregi żebraków, dziwek i złodziei? Sądzisz, że niewolnicy, których “uratowaliśmy”, podziękują ci za to, że skazaliśmy ich na los nędzarzy?
– Teraz są wdzięczni, cała przeklęta gromada – uparcie oświadczył mat. – Pamiętam, panie, że w swoim czasie też byłbym cholernie wdzięczny, gdyby ktoś mnie wysadził gdzieś na brzeg, nawet bez kromki chleba i byle jakiego ubrania. Przecież byłbym wolnym człowiekiem i mógłbym oddychać czystym powietrzem.
– No dobrze, już dobrze. – Kennit zasugerował gestem i zrezygnowanym westchnieniem, że kapituluje. – Skoro trzeba, wypijmy do końca piwo, którego nawarzyliśmy. Wybierz port, Sorcorze, i tam ich odwieziemy. Proszę cię tylko o jedno. Niech najzdrowsi z nich jeszcze podczas rejsu zaczną, oczyszczać statek. I odpłyńmy stąd jak najszybciej, póki węże są jeszcze syte. – Kapitan zerknął niedbale na swojego mata. Nie miał ochoty przyglądać się, jak Sorcor nadyma swą próżność wdzięcznością ocalonych. – Będę cię potrzebował na pokładzie “Marietty”, Sorcorze. Niech Rafo pokieruje ekipą na drugim statku. Przydziel mu kilku ludzi.
Mat wyprostował się.
– Tak, panie – odparł ciężko. Powłócząc nogami, wyszedł z pomieszczenia. Jego nastrój był teraz absolutnie odmienny niż przed paroma minutami, gdy triumfalnie wpadł do kajuty swego dowódcy.
Sorcor cicho zamknął za sobą drzwi. Kennit patrzył na nie przez jakiś czas. Wiedział, że nadweręża lojalność tego człowieka, a przecież do tej pory głównym spoiwem ich “przyjaźni” była właśnie wierność Sorcora. Potrząsnął głową. Może była to jego wina, wziął wszakże prostego, niewykształconego marynarza, choć utalentowanego żeglarza i wyniósł go do pozycji mata, a później pokazał mu, jak się czuje człowiek, który kieruje innymi. Z tą nową rolą łączyła się konieczność przemyślenia pewnych spraw. Tyle że Sorcor zbyt wiele ostatnio myślał. Wkrótce Kennit będzie musiał zdecydować, co stanowi dla niego większą wartość: posiadanie takiego zastępcy czy też własna pełna kontrola nad statkiem i załogą. Westchnął ciężko. W pirackim światku wszystko tak szybko się zmieniało.
13. ZMIANY
Brashen obudził się. Kłuły go oczy i czuł skurcz w szyi. Poranne światło przenikało grube szyby wykuszowych okien na jednej ścianie kajuty. Światło było osobliwie gęste, zielonkawe z powodu wyschniętych wodorostów przylepionych od zewnątrz do szyby. Dziwne, bo dziwne, ale było to jednak światło, które uświadomiło marynarzowi, że jest już dzień i pora wstawać.
Usiadł na hamaku. Czuł się winny. Znowu wydał całą wypłatę, mimo iż przysiągł sobie, że tym razem zachowa się mądrzej. Znajome poczucie winy… Ale, ale, było coś jeszcze. Co? Ach, tak, Althea. Dziewczyna przyszła do niego ubiegłej nocy i błagała go o radę. A może mu się to tylko śniło? Nie. Pamiętał, że w żaden sposób jej nie pocieszył, nie przekazał najmniejszego słówka nadziei, nie zaoferował pomocy.
Teraz próbował zbagatelizować własny niepokój. W końcu co zawdzięczał tej dziewczynie? Nic, zupełnie nic. Nawet się nie przyjaźnili. Dotychczas dzieliła ich zbyt wielka przepaść. Brashen był tylko oficerem na statku jej ojca, ona zaś kapitańską córką. Nie mogli się przyjaźnić. A co do starego człowieka – no cóż, Ephron Vestrit dał mu rzeczywiście wielką szansę sprawdzenia się w okresie, gdy nikt inny nie chciał nawet słyszeć o umiejętnościach młodego marynarza. Tak, ale starzec już nie żył, a Brashen nie musiał poczuwać się wobec jego rodziny do żadnych zobowiązań.
Poza tym… Pamiętał, że udzielił Althei pewnej rady. Była może przykra, ale konkretna i szczera. Gdyby mógł się cofnąć w przeszłość, nie spierałby się ze swoim ojcem. Skończyłby nauki, przyjąłby należne mu funkcje społeczne, zrezygnował z pijaństwa i cindinu, ożenił się z wybraną dla niego dziewczyną. I teraz on, nie jego mały braciszek, byłby dziedzicem fortuny Trellów.