Литмир - Электронная Библиотека

– Możesz go dostać tylko od kapitana albo jego zastępcy na swoim statku – zauważył pośrednik okrętowy.

– Uff, chyba nie mam na to szans. – Brashenowi poczuł się nagle okradziony. Jedynym śladem wieloletniej dobrej służby na statku pozostawały te maleńkie stosiki monet.

Pośrednik odchrząknął.

– Wiem dobrze, że kapitan Vestrit miał o tobie i o twojej pracy wysokie mniemanie. Postaram się załatwić ci referencje. Nazywam się Nyle Hashett. Będę cię uczciwie polecał.

– Dziękuję ci, panie – powiedział pokornie młody marynarz. Nie była to karta pokładowa, ale zawsze coś.

Przez chwilę pakował monety: kilka włożył do sakiewki, kilka ukrył w butach, resztę w chusteczce, którą ściśle obwiązał na szyi. Dzięki temu fortelowi nie straci wszystkiego podczas ewentualnego napadu rabunkowego. Gdy skończył, zarzucił na ramię marynarski worek, chrząknął i opuścił biuro. Miał w pamięci listę spraw do załatwienia. Najpierw musiał sobie znaleźć pokój w tanim pensjonacie. Przedtem stale mieszkał na pokładzie “Vivacii”, nawet kiedy zawijała do portów. Teraz cały jego dobytek znajdował się w worku, który niósł na ramieniu. Następnie będzie musiał pójść do bankiera. Kapitan Vestrit często nakłaniał Brashena, by odłożył z każdego rejsu kilku monet. Młody marynarz nigdy go nie słuchał. Kiedy żeglował z Vestritem, czuł się zabezpieczony na przyszłość. Teraz gorzko pożałował, że nie skorzystał z tej rady przed laty. Ale teraz zacznie oszczędzać. Lepiej późno niż wcale. Czuł, że na długo zapamięta sobie tę lekcję.

A co potem? No cóż, zanim zabierze się do szukania nowej posady, pozwoli sobie na jedną przyjemną noc w porcie. Świeże mięso, dopiero co upieczony chleb, morze piwa wypite z innymi marynarzami w portowych tawernach. Sa jeden wie, że Brashen zasłużył sobie podczas ostatniej wyprawy na trochę przyjemności. Zamierzał tę noc spędzić jak najweselej. Jutro zacznie się martwić. Poczuł wstyd, że myśli o dobrej zabawie w dniu śmierci swego kapitana. Cóż, chciałby go pożegnać, lecz Kyle z pewnością nie dopuści, by zwolniony marynarz wszedł na pokład. Pragnął uczcić pamięć Ephrona Vestrita, ale nie kłótniami i niezgodą na jego pogrzebie. Na pokładzie, z którego zrzucą ciało kapitana, powinien panować spokój. Dziś wieczorem Brashen wypije za starego Vestrita wiele kufli piwa i na swój sposób złoży mu hołd.

Zdecydowanym krokiem ruszył ku miastu.

Niedaleko odszedł od ciemnego biura pośrednika okrętowego, gdy dostrzegł Altheę. Rozsierdzona, schodziła po trapie. Obserwował, jak szła przez doki, stawiając tak wielkie kroki, że spódnica ciągnęła się za nią niczym postrzępione żagle w trakcie burzy. Po twarzy dziewczyny płynęły łzy, jej włosy były w nieładzie, a oczy płonęły straszliwym gniewem. Kiedy przechodziła, odwracały się za nią głowy gapiów. Brashen aż jęknął. Niestety obiecał, że będzie nad nią czuwał. Szczerze westchnął i ruszył za dziewczyną.

7. AKTY LOJALNOŚCI

Pogrzeb dziadka trwał do samego wieczora. Do miasta wysłano posłańców, którzy mieli zawiadomić o jego śmierci przyjaciół rodziny i sąsiadów, a na rynkach i w dokach głośno oznajmić o nabożeństwie pogrzebowym. Wintrowa zaskoczyła liczba osób, które przyszły na pogrzeb i szybkość, z jaką się zebrały. Handlarze, kapitanowie dalekomorscy, Pierwsi Kupcy, rzemieślnicy – tak wielu ludzi porzuciło swoje sprawy i przybyło do doków. Najbliższe rodzinie osoby zaproszono na pokład “Vivacii”, pozostali płynęli za nią na łodziach i statkach. Żywostatki, które cumowały akurat w porcie, ruszyły za “Vivacią” niosącą na swoich deskach ciało kapitana do miejsca jego ostatniego spoczynku w morzu.

Wintrow przez całą ceremonię czuł się nieswojo. Zupełnie nie potrafił sobie poradzić z własnymi emocjami. Z jednej strony odczuwał dumę, że tak wielu ludzi przyszło pożegnać jego dziadka, z drugiej – uznał za objaw grubiaństwa zachowanie większości z nich; najpierw składali kondolencje, a zaraz później gratulowali z okazji ożywienia statku. Wielu zatrzymywało się przy ciele, kłaniało się z szacunkiem, po czym ruszało na dziób, aby powitać Vivacię i życzyć jej powodzenia. Tam też stała babcia chłopca (zamiast czuwać przy ciele zmarłego męża), która zresztą chyba jako jedyna zauważała niepokój wnuka. Cicho zganiła go za to, że za bardzo się oddalił od Miasta Wolnego Handlu i jego obyczajów, po czym wyjaśniła, że gratulacje uprzejmych ludzi wcale nie pomniejszają ich żalu spowodowanego śmiercią Ephrona. Zresztą mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu nie mieli zwyczaju rozwodzić się nad tragicznymi zdarzeniami. Gdyby założyciele osady rozpamiętywali każdą osobistą katastrofę, bez końca tonęliby we łzach. Chłopiec wysłuchał babci, pokiwał głową, ale opinii nie zmienił.

Nienawidził stać na pokładzie obok ciała swego dziadka, nienawidził bliskości wielkich żaglowców, które opuściły port, by uczestniczyć w morskim pogrzebie starego kapitana. Ten wspólny rejs wydawał się Wintrowowi zbyt wymyślny, a zarazem bardzo niebezpieczny, zwłaszcza gdy wszystkie ustawione w wielkim kręgu statki równocześnie zaczęły zrzucać kotwice; pasażerowie żaglowców stłoczyli się tymczasem przy relingach i obserwowali, jak owinięte płótnem ciało Ephrona Vestrita zsuwa się z pokładu i wślizguje pod poruszane wiatrem fale.

Później odbył się jakiś zupełnie niezrozumiały obrządek, podczas którego “Vivacię” oficjalnie przedstawiono wszystkim zebranym. Bardzo uroczystej prezentacji przewodniczyła babcia chłopca. Stała na przednim pokładzie i głośno prezentowała “Vivacię” każdemu statkowi, który przepływał wzdłuż jej dziobu. Wintrow stał obok swego nachmurzonego ojca i dziwił się uśmiechowi starej kobiety, a także łzom szczęścia, które spływały po jej twarzy. Pomyślał, że może nie potrafi tego wszystkiego pojąć, ponieważ urodził się Havenem. Nawet jego matka promieniała, a Malta i Selden stali u jej boku i machali każdemu mijającemu ich żaglowcowi.

Ceremonii było zresztą kilka. Na przykład Kyle przejmował statek. Było to jasne nawet dla niewprawnych oczu Wintrowa. Jego ojciec wykrzykiwał rozkazy do starszych od niego o całe dziesięciolecia ludzi i obrzucał ich przekleństwami, ilekroć tylko uważał, że nie wykonują jego poleceń wystarczająco szybko. Nie raz, nie dwa wygłosił uwagę pod adresem swego pierwszego oficera, sugerując, że zamierza wiele zmienić w sposobie dowodzenia “Vivacią”. Kiedy pierwszy raz wypowiedział te słowa, twarz Roniki Vestrit skrzywiła się z bólu. Wintrow obserwował babkę spokojnie przez całe popołudnie i wydawało mu się, że staje się ona coraz bardziej poważna, jak gdyby smutek spowodowany śmiercią męża zapuścił w jej ciele korzenie i rósł z każdą godziną.

Chłopiec niewiele miał do powiedzenia otaczającym go ludziom, oni jemu jeszcze mniej. Matka pilnowała dzieci – małego Seldena, a zwłaszcza Maltę, która wymieniała spojrzenia z każdym młodym majtkiem. Ronica przeważnie stała na pokładzie dziobowym, patrzyła przed siebie i jeśli w ogóle się odzywała, przemawiała cicho do galionu. Wintrowa sama myśl o takiej rozmowie przyprawiała o dreszcze. Ożywienie rzeźbionego kawałka drewna wydawało mu się czynem absolutnie nienaturalnym, nie czuł w nim ducha potężnego Sa. Nie wyczuwał też wokół siebie aury zła, ale nie dostrzegał również niczego dobrego. Był zadowolony, że nie on musiał wsunąć kołek w otwór figury dziobowej i ogólnie rzecz biorąc, unikał przedniego pokładu.

Podczas podróży powrotnej ojciec Wintrowa przypomniał sobie o swoim starszym synu. Zresztą, w pewnym sensie, chłopiec sam był sobie winny. Zasłuchał się, jak oficer warkliwie przekazuje dwóm marynarzom niezrozumiały rozkaz kapitana, a później próbował zejść im z drogi, zrobił krok w tył i przypadkiem wpadł na trzeciego mężczyznę, którego nawet nie widział. Obaj upadli, Wintrow tak gwałtownie, że aż nie mógł odetchnąć. Marynarz natychmiast się podniósł i ruszył do swoich obowiązków, chłopiec natomiast wstawał wolniej, pocierając łokieć i łapiąc powietrze. Kiedy wreszcie zdołał się wyprostować, stanął oko w oko ze swoim ojcem.

41
{"b":"108284","o":1}