– Co ludzie sobie o niej pomyślą? – Kyle zapytał Keffrię półgłosem.
Dwoje młodszych dzieci patrzyło na Altheę, natomiast starszy chłopak, Wintrow z niechętną miną spoglądał w bok; demonstracyjnie izolował się od rodziny. Althea tak naprawdę nie rozumiała, co się wokół niej dzieje. Zbyt dużo się ostatnio wydarzyło, zbyt szybko. Najpierw Kyle próbował usunąć ją ze statku, potem umarł jej ojciec, ożywiła “Vivacię”, Kyle odprawił Brashena, a teraz gniewał się na nią za to, co po prostu musiała zrobić. Tak, zdarzyło się zbyt wiele. A równocześnie dziewczyna czuła straszliwą pustkę. Zamyśliła się, usiłując sobie uzmysłowić, o czym zapomniała i co zaniedbała.
– Altheo? – zawołała do niej zaniepokojona “Vivacia”.
Przechyliła się ponad relingiem z westchnieniem i spojrzała na nią.
– Tak?
– Znam twoje imię, Altheo.
– Tak. Dziękuję ci, “Vivacio”. – W tym momencie dziewczyna uświadomiła sobie, co spowodowało uczucie pustki. W związku z ożywieniem statku oczekiwała przecież radości i zdumienia. Ta chwila, od tak dawna oczekiwana, nadeszła i przeminęła. “Vivacia” obudziła się, a Althea poza pierwszym błyskiem triumfu nie poczuła tego, czego się spodziewała. Cena była zbyt wysoka.
Kiedy to zrozumiała, jednocześnie poczuła wstyd. Bluźnierstwem i zdradą było stać na pokładzie w niedalekiej odległości od ciała własnego ojca i rozważać poniesione koszty. Nie wolno jej było nawet dopuszczać myśli, że może żywostatek wcale nie był wart śmierci jej ojca, nie mówiąc o poprzednich – śmierci dziadka i prababci. Przecież i tak musieliby umrzeć, statek nie miał z ich śmiercią nic wspólnego. Nieuczciwie było obarczać winą “Vivacię”, wiedziała o tym. Czarodrzewowy żaglowiec nie stanowił przyczyny ich śmierci, był raczej ich wspólną spuścizną. Poprzez niego żyli dalej. Tak, taka była prawda. Althea doznała ulgi. Wychyliła się za burtę, szukając w pamięci jakichś logicznych i przyjaznych słów powitania nowej istoty.
– Mój ojciec byłby z ciebie bardzo dumny – rzuciła w końcu. Te proste słowa ponownie obudziły w niej żal. Miała ochotę ukryć głowę w dłoniach i załkać, lecz nie mogła sobie na to pozwolić, ponieważ nie chciała trwożyć statku.
– Z ciebie również byłby dumny. Wiedział, że to zadanie będzie dla ciebie trudne.
Głos “Vivacii” zmienił się. Początkowo był wysoki i dziewczęcy, teraz stał się głęboki i gardłowy – bardziej pasujący do dorosłej kobiety. Kiedy Althea spojrzała na jej twarz, dostrzegła w niej więcej zrozumienia, niż potrafiła znieść. Tym razem nie próbowała powstrzymać łez, swobodnie popłynęły jej po policzkach.
– Po prostu tego nie rozumiem – powiedziała do statku załamującym się głosem. Popatrzyła na członków swojej rodziny, którzy stali po obu jej stronach przy relingu i tak jak ona przyglądali się “Vivacii”. – Nie rozumiem tego – powtórzyła głośniej, choć chyba niewiele wyraźniej. – Dlaczego to zrobił? Dlaczego po tych wszystkich latach oddał “Vivacię” Keffrii, a mnie nic nie zostawił?
Chociaż kierowała pytanie do swej surowej matki, odpowiedział jej Kyle.
– Może chciał, żeby trafiła w ręce osoby odpowiedzialnej. Może pragnął powierzyć ją komuś, kto udowodnił, że potrafi być rzetelny, solidny i troszczy się także o innych, nie tylko o siebie.
– Nie mówię do ciebie! – wrzasnęła Althea. – Nie możesz się po prostu zamknąć? – Wiedziała, że jej słowa są dziecinne i histeryczne, wstydziła się za nie. Jednak dziś zdarzyło się zbyt wiele; więcej przykrych spraw, niż była w stanie znieść. Nie potrafiła już nad sobą panować. Gdyby szwagier odezwał się do niej ponownie, rzuciłaby się na niego i rozszarpała na strzępy.
– Bądź cicho, Kyle'u – poleciła stanowczym tonem Ronica. – A ty, Altheo, opanuj się. Nie czas ani miejsce na kłótnie. Przedyskutujemy całą sprawę później, na osobności, gdy wrócimy w domu. Rzeczywiście muszę z tobą omówić decyzję ojca. Chcę, żebyś dobrze pojęła jego intencje. Teraz musimy pochować ciało i dokonać formalnej prezentacji statku. Trzeba powiadomić o śmierci Ephrona Kupców i inne żywostatki, wynająć łodzie, by przedstawiciele rodzin mogli popłynąć z nami i uczestniczyć w jego morskim pogrzebie. A poza tym… Altheo? Altheo, wracaj natychmiast!
Z własnej ucieczki zdała sobie sprawę dopiero kiedy dotarła do trapu i zaczęła po nim schodzić. Przemaszerowała zatem obok ciała ojca i nawet go nie zauważyła! Zrobiła też coś, czego sobie nie daruje do końca życia – opuściła “Vivacię”. Nie będzie towarzyszyła swemu statkowi w jego pierwszej dorosłej wyprawie, nie zobaczy pogrzebu ojca w wodach za portem. Sądziła zresztą, że nie potrafiłaby patrzeć, jak marynarze przywiązują jego stopy do rezerwowej kotwicy, zawijają ciało w płótno i spuszczają za burtę. A jednak, będzie później żałowała, że nie uczestniczyła w tej ostatniej drodze i ostatecznym pożegnaniu.
Teraz jednak wiedziała tylko, że nie potrafi już ani minuty dłużej wytrzymać wzroku Kyle'a ani reakcji Roniki. Nie odwróciła się, nie zobaczyła więc przerażenia na twarzach członków załogi i nie dostrzegła, jak Keffria przylgnęła do ramienia męża, dzięki czemu Kyle nie zdołał pobiec za nią i przywlec jej z powrotem. Była pewna, że nie jest w stanie patrzeć, jak odcumowana “Vivacia” wypływa z doku ze swoim dowódcą – kapitanem Havenem. Miała nadzieję, że statek ją zrozumie. Nie, nie. Wiedziała na pewno, że ją zrozumie. Althea zawsze myślała z nienawiścią o Kyle'u jako o dowódcy rodzinnego statku, a teraz, kiedy “Vivacia” stała się już istotą świadomą, jeszcze bardziej nienawidziła tego obrotu spraw. Czuła się gorzej niż gdyby pozostawiła własne dziecko pod opieką pogardzanej przez siebie osoby, ale cóż, nie mogła zmienić przedśmiertnej decyzji ojca. Przynajmniej nie w tej chwili.
* * *
Maleńkie biuro pośrednika okrętowego znajdowało się tuż przy dokach. Mężczyzna wyraźnie się zdumiał na widok Brashena, który z marynarskim workiem na ramieniu nachylił się do okienka.
– Tak? – spytał pośrednik na swój wytworny, urzędowy sposób.
Młodemu marynarzowi mężczyzna przypominał dobrze wyszkoloną wiewiórkę. Był zarośnięty aż po policzki. Zanim się odezwał, wyprostował się na krześle.
– Przyszedłem po moją wypłatę – oświadczył cicho Brashen. Pośrednik odwrócił się, chwilę przesuwał liczne księgi, w końcu zdjął z półki główny rejestr.
– Słyszałem, że kapitana Vestrita zaniesiono na jego statek – zauważył ostrożnie, po czym rozłożył księgę na stole i przesuwał palcem po szeregu nazwisk. Spojrzał Brashenowi w oczy. – Byłeś z nim bardzo długo, sądziłem, że zechcesz towarzyszyć mu do końca.
– Zostałem do końca – odparł zwięźle młody marynarz. – Mój kapitan umarł, a “Vivacia” przeszła w ręce Kyle'a Havena. Niestety nie bardzo się lubimy, toteż nowy kapitan zwolnił mnie ze służby.
– Zauważył, że potrafi mówić równie spokojnie i uprzejmie jak jego przypominający wiewiórkę rozmówca.
Pośrednik zmarszczył brwi.
– Statek przejmie teraz chyba jego córka? Przecież latami ją do tego przygotowywał. Ta młodsza… Althea?
W odpowiedzi Brashen tylko parsknął.
– Niestety nie, i nie ciebie jednego zaskoczy taki obrót spraw. Najbardziej zaszokowana i rozżalona była nim sama panna Vestrit.
– Czując nagle, że zbyt jawnie mówi o uczuciach innej osoby, dodał: – Przyszedłem jedynie po moją wypłatę, panie, nie na plotki o swoich zwierzchnikach. Proszę zapłać mi i nie zważaj na słowa, które wygłosiłem w gniewie.
– Dobrze powiedziane. Możesz na mnie liczyć w tej sprawie – zapewnił go pośrednik. Podniósł wzrok znad kasetki z pieniędzmi i położył przed Brashenem trzy stosiki monet. Młody marynarz spojrzał na nie z zaskoczeniem. Jako pierwszy oficer w służbie kapitana Vestrita otrzymywał znacznie więcej.
Nagle zdał sobie sprawę, że powinien poprosić o coś jeszcze.
– Potrzebuję także karty zaokrętowania – dodał powoli. Nigdy nie sądził, że będzie musiał prosić o pieczątkę “Vivacii”. Wiele lat temu wyrzucił stare karty, przekonany, że już nigdy nie będzie musiał nikomu okazywać dowodów swych umiejętności i doświadczenia. Teraz tego żałował. Kartę pokładową stanowił zwyczajny kawałek skóry z pieczątką statku, wytłoczonym nazwiskiem marynarza i czasami jego stanowiskiem (podkreślano wówczas, że dobrze sobie radził z obowiązkami). Garść pokładowych kart znacznie ułatwiała zdobycie kolejnej posady. Szczególnie cenne były zaświadczenia z żywostatków.