Литмир - Электронная Библиотека

Przez chwilę wmawiał sobie, że nie powinien odczuwać urazy, że rodzice wcale nim nie pogardzali i nie ignorowali go, a siostra z żalu i smutku nie panowała nad swoim zachowaniem. Później uświadomił sobie, że się okłamuje i skupił się na swoich prawdziwych uczuciach. Jego matka i babka były naprawdę zaabsorbowane, ale ojciec oraz siostra z rozmysłem usiłowali go zranić, a on im na to pozwolił. Wiedział, że nigdy nie zapomni ani zdarzeń, które miały miejsce w ostatnich kilku dniach, ani emocji, których doświadczał właśnie w tej chwili. Nie powinien się wypierać tego, co czuje i nie wolno mu oszukiwać.

– Zaakceptuj to i uznaj.

Przypomniał sobie nauki klasztorne i poczuł, że ból słabnie. Ruszył do swojego pokoju, by spakować rzeczy na zmianę.

* * *

Brashen spojrzał na Altheę. Nie wierzył w to, co widział. Najpierw pomyślał, że na dziś wystarczy mu już problemów i nie ma ochoty zajmować się dziewczyną, lecz potem powściągnął gniew i lęk. Pchnięciem zatrzasnął za sobą drzwi, a następnie klęknął na podłodze przy Althei. Wszedł do jej kajuty, ponieważ przez długi czas nie zareagowała na jego głośne stukanie. Otwierając drzwi spodziewał się jej gniewu – sądził, że będzie krzyczała na niego i pluła. Zamiast tego znalazł ją na podłodze. Leżała jak jedna z często mdlejących bohaterek popularnych sztuk, tyle że najwyraźniej upadła ze znacznie mniejszym wdziękiem. Spoczywała na brzuchu, z dłońmi przyciśniętymi do desek statku, jak gdyby chciała wbić palce w drewno “Vivacii”.

Oddychała. Brashen zawahał się, potem łagodnie potrząsnął jej ramieniem.

– Panienko – zaczął spokojnie. – Altheo, obudź się!

Dziewczyna jęknęła, ale się nie poruszyła. Obrzucił ją przepełnionym wściekłością spojrzeniem. Powinien zawezwać lekarza, wiedział jednak, że ani Althea, ani on sam nie mają ochoty robić zamieszania. Pod tym względem znał dziewczynę równie dobrze jak siebie samego, chociaż musiał przyznać, że to zasłabnięcie na pokładzie zupełnie nie było w jej stylu. Podobnie zresztą nie pasowało do niej oddawanie się wielodniowej samotności, jak miało to miejsce podczas rejsu do domu. Wygląd Althei także go niepokoił. Jej twarz była blada i wymizerowaną. Rozejrzał się po ogołoconej kabinie, potem podniósł dziewczynę i położył na przykrytej materacem koi.

– Altheo? – powtórzył. Tym razem jej powieki drgnęły i w końcu otworzyła oczy.

– Kiedy wiatr wypełnia twoje żagle, potrafisz ciąć wodę niczym gorący nóż masło – odezwała się z delikatnym uśmiechem. Oczy miała zamglone, ale mówiła przytomnie, w pełni skoncentrowana. Brashen bezwiednie oddał jej uśmiech, urzekł go bowiem czar jej cichych słów. Szybko się jednak opanował.

– Zemdlałaś? – spytał.

W spojrzeniu Althei dostrzegł ostrożność.

– Eee… nie, właściwie nie. Po prostu nie mogłam znieść… – Słowa zamarły jej na ustach. Usiadła, potem wstała. Zachwiała się, ale kiedy Brashen wyciągnął do niej rękę, natychmiast odzyskała równowagę podparłszy się o grodź. Zapatrzyła się w ściankę, jakby kontemplowała idealne dzieło sztuki. – Przygotowałeś miejsce dla ojca? – spytała ochryple.

Skinął głową. Althea również pokiwała głową i to go ośmieliło.

– Altheo, boleję wraz z tobą. Dla mnie to był także ktoś bardzo ważny.

– Jeszcze nie umarł – warknęła. Przetarła rękoma twarz i odgarnęła włosy. Potem, jak gdyby chciała poprawić swój wizerunek w jego oczach, dumnie przeszła obok niego i wyszła z kabiny.

Brashen ruszył za nią. To było typowe zachowanie Althei. Zazwyczaj tak postępowała, ignorując wszystkich wokół. Teraz zlekceważyła jego pełne współczucia słowa niczym nieszczerą kurtuazję. Zastanowił się, czy dziewczyna ma w ogóle pojęcie, jak bardzo śmierć jej ojca wszystkich zasmuci; jego, a także innych członków załogi. Ephron Vestrit jako dowódca statku był człowiekiem hojnym i sprawiedliwym. Czy córka zdawała sobie sprawę, jak niewielu kapitanów dba o dobro swej załogi? Nie, nie mogła tego wiedzieć. Nigdy nie pływała na pokładzie łodzi, gdzie marynarze jadali skwaśniały chleb i kleistą, nadpsutą soloną wieprzowinę. Nigdy nie widziała marynarza do nieprzytomności skatowanego przez oficera, ponieważ zbyt wolno wypełniał rozkazy. Ephron Vestrit nie tolerował opieszałości, ale jeśli któryś z jego ludzi lenił się, kapitan po prostu zwalniał go w następnym porcie; nie stosował brutalnych metod. Zresztą, stary kapitan świetnie znał swoich marynarzy. A oni? Nie zdarzało im się zamarudzić w dokach, kiedy naprawdę ich potrzebował. Wyszkolił ich wszystkich, wypróbował i znał ich wartość.

Ludzie także świetnie znali swego kapitana i wierzyli w niego. Brashen wiedział, że kilku z nich zrezygnowało z awansu na innym żaglowcu, aby nadal pływać z Vestritem. Niektórzy przedstawiciele jego załogi byli wedle standardów Miasta Wolnego Handlu zbyt starzy do pracy na pokładzie, jednak ojciec Althei trzymał ich ze względu na ich doświadczenie, a starannie wybranych młodych silnych marynarzy namawiał, by się od nich uczyli. Kapitan powierzał im swój statek, a oni oddawali w jego ręce swoją przyszłość. Teraz “Vivacia” już prawie należała do Althei i Brashen miał nadzieję, że dziewczynie wystarczy charakteru i rozumu, by kontynuować ojcowski sposób działania. Wszak wielu starszych marynarzy nie miało innego domu, mieszkali na “Vivacii”.

Zresztą Brashen również do nich należał.

6. OŻYWIENIE “VlVACII"

Ephrona Vestrita przyniesiono na noszach. Na ten widok serce młodego marynarza ścisnęło się i do oczu napłynęły łzy. Gdy przyjrzał się wynędzniałemu od choroby ciału starca, w pełni dotarła do niego prawda. Jego kapitan wracał na pokład, by tu umrzeć. Dotąd Brashen potajemnie żywił nadzieję, że Vestrit nie jest śmiertelnie chory i że morskie powietrze oraz pokład własnego statku w cudowny sposób tchną w jego ciało nowe życie. Niestety było to tylko niemądre dziecinne marzenie.

Teraz cofnął się z szacunkiem. Kyle kierował ludźmi, wnoszącymi jego teścia na trap. Nosze umieszczono pod płóciennym namiotem, który zaimprowizował Brashen. Althea, bardzo blada, przyjmowała ojca na pokładzie. Członkowie rodziny szli za noszami jak zagubione owce, potem zaczęli zajmować miejsca wokół chorego. Brashenowi kojarzyli się z gośćmi przy pełnym stole. Żona i starsza córka Ephrona Vestrita miały w oczach panikę. Były zdruzgotane. Dzieci, łącznie z najstarszym chłopcem, wydawały się zakłopotane. Kyle Haven trzymał się z dala od wszystkich i patrzył na rodzinę z dezaprobatą, jakby oglądał kiepsko naprawiony żagiel albo źle załadowane towary. Po kilku minutach Althea otrząsnęła się z odrętwienia. Odeszła na chwilę cicho, potem wróciła z dzbanem wody i miseczką. Klęknęła na pokładzie obok ojca i podsunęła mu płyn.

Wtedy stary kapitan poruszył się po raz pierwszy. Odwrócił głowę i zdołał siorbnąć trochę wody. Gestem kościstej ręki przypomniał zebranym, że trzeba go podnieść z noszy i położyć na pokładzie jego statku. Brashen rzucił się w stronę starca, jak zwykle natychmiast reagując na rozkaz swojego dowódcy. Zanim kucnął przy łożu Vestrita, dostrzegł gniewne spojrzenie Kyle'a.

– Jestem, panie – powiedział cicho i czekał na odzew kapitana. Ephron Vestrit lekko skinął głową sugerując, że rozpoznaje młodego marynarza i pozwala sobie pomóc. Althea nadal klęczała przy ojcu, starając się wsunąć ramiona pod jego chude nogi. Brashen z łatwością podniósł wychudzone ciało starca, które ważyło tyle co nic, a następnie położył je na nagich deskach pokładu. Leżąc na twardym drewnie kapitan nie skrzywił się, wręcz przeciwnie – westchnął z ulgą, jak gdyby nagle przestał odczuwać ból. Następnie rozejrzał się, a kiedy wreszcie jego oczy odnalazły młodszą córkę, pojawił się w nich cień radości.

– Altheo – polecił. – Kołek galionu.

Oczy dziewczyny rozszerzyły się na chwilę z przerażenia, potem rozprostowała ramiona i wstała, aby wykonać polecenie. Zacisnęła wargi, wokół których utworzyły się białe zmarszczki. Brashen chciał odejść. Kapitan Vestrit nie prosiłby o kołek figury dziobowej, gdyby nie czuł, że śmierć jest już bardzo blisko. Ten czas powinien spędzić sam na sam z rodziną. Kiedy jednak młody marynarz się cofał, poczuł, że Ephron Vestrit chwyta go za nadgarstek. Uścisk był zaskakująco mocny. Kapitan przyciągnął go do siebie. Bił od niego intensywny zapach śmierci, ale młodzieniec nie uchylił się. Skłonił tylko głowę, by lepiej słyszeć.

36
{"b":"108284","o":1}