Ruszył szybko z powrotem ku basenowi portowemu i centrum Miasta Wolnego Handlu. Usłyszał pierwsze ostrożne krzyki porannych ptaków. Popatrzył na wschód i zobaczył horyzont, który powoli zabarwiał się światłem. Brashen poczuł się nagle straszliwie zmęczony. Pomyślał o czekającej go na “Vivacii” ciasnej koi, po czym uprzytomnił sobie, że na pokładzie tamtego żaglowca nie ma już dla niego miejsca. Nigdzie nie czekała na niego koja. Zastanowił się nad izbą w gospodzie: pomieszczeniem z miękkim łóżkiem, czystą kołdrą i ciepłą wodą do mycia. Zrobił dziwną minę, coś pośredniego między warknięciem i uśmiechem. Noclegi były bardzo drogie. Gdyby był wieczór, może zdecydowałby się wynająć pokój, lecz do rana pozostało ledwie kilka godzin, a hałas i gorąco dnia i tak by go zbudziły znacznie szybciej. Nie warto wydawać pieniędzy na łóżko, z którego prawie nie skorzysta.
Z przyzwyczajenia skierował się ku portowi. Gdy sobie to uświadomił, potrząsnął głową i ruszył w stronę ulicy Rządów, która prowadziła na skaliste plaże, gdzie najbiedniejsi rybacy cumowali małe łódki. “Paragon” pozwoli mu się przespać na swoim pokładzie i będzie zadowolony z towarzystwa, a po południu Brashen pójdzie odebrać swój marynarski worek, po czym zacznie szukać pracy i noclegu. Na razie musi się przespać parę godzin, z dala od Vestritów i Havenów.
* * *
Maulkin zatrzymał się, otworzył szeroko paszczę i zamknął ją powtórnie, smakując powietrze nowego miejsca. Znużeni członkowie kłębowiska rozlokowali się w miękkim błocie, wdzięczni za krótki postój w długiej wędrówce. Shreever z osobliwą czułością obserwowała przywódcę, który kosztował słonej wody Krainy Obfitości. Jego krawatka podniosła się wokół gardła, na wpół wyzywająco, na wpół pytająco. Kilka innych węży zahuczało widząc jego postawę i poruszyło się niepewnie.
– Nie ma tu pretendenta – zauważył Sessurea. – Bawi się bańkami.
– Mylisz się – zapewniła go spokojnie Shreever. – To tylko wspomnienia. Walczy, by je ujarzmić. Tak mi powiedział. Wspomnienia migoczą mu w głowie niczym wielka ławica maleńkich ryb i wprawiają go swoją mnogością w zakłopotanie. Maulkin musi postąpić jak mądry rybak, otwiera więc paszczę, przesuwa naprzód pysk, a potem zaciska szczęki i sprawdza łup.
– Prawdopodobnie sam muł – mruknął Sessurea.
Shreever postawiła krawatkę, a on szybko się odwrócił i powąchał własny ogon, jak gdyby się oporządzał. Shreever przeciągnęła się i zaczęła się ostentacyjne muskać, sugerując towarzyszowi, że się go nie boi.
– Korniki – zauważyła, jak gdyby do siebie – zawsze są rade z nieruchomego celu.
Wiedziała, że inne węże również zaczynają podważać przywódcze umiejętności Maulkina. Ale nie ona. To prawda, że ostatnio jego myśli wydawały się jeszcze bardziej rozproszone niż zwykle. To prawda, że ryczał dziwnie, gdy spał podczas krótkich odpoczynków, na które pozwalał swemu kłębowisku i że częściej mówił do siebie niż do swoich zwolenników.
Fakty te mroziły krew w żyłach wężom, lecz dla Shreever oznaczały, że Maulkin naprawdę nimi kieruje. Z każdym kolejnym kilometrem na północ rosła jej pewność, że rzeczywiście należy on do węży przenoszących stare wspomnienia. Obserwowała go teraz. Wspaniałe miedziane oczy przykrył mlecznymi powiekami, wdzięcznym ruchem zwinął ciało w splot i głaskał się tak długo, aż rozjarzyły mu się złote oka. Kilka pozostałych węży przyglądało się temu z pogardą, jak gdyby sądziły, że ich przywódca pobudza swe zmysły dla zwykłej przyjemności. Shreever wpatrywała się w niego głodnym wzrokiem. Gdyby reszta kłębowiska nie patrzyła z taką uwagą, wężyca może nawet by się ośmieliła i przyłączyła do niego – owinęłaby jego ciało swoim i pomogła mu szukać utraconych wspomnień.
Nie odważyła się jednak i tylko dyskretnie zaczerpnęła haust słonej wody w na wpół otwartą paszczę; nowa woda swobodnie przepłynęła jej przez skrzela. Shreever poczuła dziwny smak. Były w nim obce sole, aż piekące intensywnością. Wysunęła język i skosztowała soli z ciała Maulkina, który pracowicie wił się i skręcał. Przez chwilę marzyła, że Kraj Niedostatku zmienia się w Krainę Obfitości, a ona spokojnie się w niej pławi.
Uniosła powieki i wizja zniknęła. Zanim Shreever zdołała się opanować, odrzuciła w tył łeb i zaryczała triumfalnie:
– Droga wolna!
Dopiero w chwilę później uświadomiła sobie własny krzyk. Towarzysze obserwowali ją teraz z takim samym napięciem, z jakim wcześniej przypatrywali się Maulkinowi. Zmieszana, przygładziła krawatkę przy szyi.
Nagle przywódca odwrócił się do niej i mocno owinął wokół jej ciała. Krawatka podniosła mu się gwałtownie i buchnęły toksyny, które równocześnie oszołomiły i upoiły Shreever. Maulkin chwycił ją z ogromną siłą, pomazał swoim piżmem po jej łuskach, zalewając jej zmysły na wpół uchwyconymi wspomnieniami, nad którymi właśnie rozmyślał. Potem nagle ją uwolnił i odsunął od siebie. Wężyca powoli i miękko opadła na dno, sapiąc dla zaczerpnięcia oddechu.
– Ona dzieli moje wspomnienia – oznajmił Maulkin swoim zwolennikom. – Widzi je, a ja ją nimi namaszczam. Naszymi wspomnieniami. Chodź, Shreever, powstań i pójdź za mną. Zbliża się dzień zgromadzenia. Pójdź za mną ku odrodzeniu.
9. ŁASKI FORTUNY
Chrzęst obutych stóp na pokrytych piaskiem skałach zaalarmował “Paragona”. Mimo iż od roku był ślepy, podniósł głowę i nasłuchiwał. Nadchodzący człowiek milczał, statek słyszał tylko jego kroki. Na pewno był dorosły, dzieci bowiem chodziły lżej, a poza tym zwykle biegały w grupkach i wykrzykiwały obelgi pod jego adresem. Zachęcały się nawzajem do wrzasków, rzucały w niego kamieniami, aż pojął, że nie należy się uchylać. Kiedy znosił stoicko ich złośliwości, szybko się nudziły i odchodziły; szukały małych krabów albo gwiazd morskich i torturowały je zamiast niego. Zresztą, kamienie nie kaleczyły go za bardzo, a większość nawet w niego nie trafiała.
Bez przekonania skrzyżował ramiona na pokrytej bliznami piersi, chociaż gest ten wymagał od niego silnej woli. W strachu przed ciosem, gdy ofiara nie wie, skąd padnie uderzenie, trudno jest się powstrzymać przed ochroną twarzy, nawet jeśli z tej twarzy pozostały już tylko usta, nos i rozszczepione szczątki, w które topór zmienił jego oczy.
Ostatni przypływ prawie go dosięgnął. Czasami “Paragon” marzył o gigantycznym sztormie, który podniósłby go i rzucił na morze. Najlepiej, gdyby jedna fala go podniosła, a druga trzasnęła jego korpusem o skały, rozbiła go na deski, belki i pakuły, po czym rozrzuciła je wszystkie na cztery strony świata. Zastanawiał się, czy taki stan przyniósłby mu zapomnienie. A może dalej żyłby w postaci rzeźbionego kloca czarodrzewu. Podskakiwałby na falach i wszystko pamiętał. Nie, nie tego typu myśli tylko pogłębiają jego szaleństwo…
Czasem leżąc na plaży, wsłuchiwał się w swoją prawą burtę, gdzie korniki i pąkle wgryzały się w zwyczajne drewno, wwiercając się głęboko i żując, ale nigdy nie ruszały kila ani innych części z czarodrzewu. Tak. Czarodrzew był drewnem niezwykłym i pozostawał nieczuły na ataki morza. Symbolizował piękno, a zarazem wiekuiste potępienie.
“Paragon” słyszał o śmierci tylko jednego żywostatku. “Tinester” stracił życie w ogniu, który szybko rozprzestrzenił się w jego ładowniach pełnych beczek z oliwą oraz suchych skór i zniszczył go w kilka godzin, podczas których krzyczał on i daremnie błagał o pomoc. Niestety był odpływ. Kiedy ogień podziurawił kadłub i statek zaczął tonąć, słona woda zalała płomienie w ładowniach, niestety “Tinester” nie zanurzył się dostatecznie głęboko, by ugasić pożar trawiący pokład. Czarodrzewowe serce płonęło powoli i w błękitne niebo ponad portem wznosił się ze statku czarny, mazisty dym. W końcu spłonął. Może tylko tak żywostatek potrafi osiągnąć spokój. Poprzez płomienie i powolne spalenie. “Paragon” zdziwił się, że dzieci – jego prześladowcy – nigdy nie wpadły na ten pomysł. Dlaczego rzucały kamieniami, skoro mogły już dawno temu podłożyć ogień pod jego niszczejący kadłub? Może powinien im to kiedyś zaproponować?