Kroki zbliżyły się, potem zatrzymały. Osobnik przeszedł już piasek i wszedł na kamienne nabrzeże.
– Witaj, “Paragonie”.
Męski głos, przyjazny, kojący. Statek chwilę się zastanawiał, wreszcie sobie przypomniał.
– Brashen! Minęło sporo czasu.
– Ponad rok – przyznał lekko marynarz. – Może dwa. – Podszedł bliżej, a w moment później “Paragon” poczuł, jak ciepła ludzka ręka muska jego łokieć. Rozłożył ramiona, opuścił prawą rękę, a wtedy dotknęła jej mała dłoń Brashena.
– Rok. Cztery pory roku. Dla twojego ludu to długo, prawda?
– Och, nie wiem. – Mężczyzna westchnął. – Kiedy byłem dzieckiem, lata ciągnęły się nieskończenie. Teraz każdy upływający rok wydaje mi się krótszy od poprzedniego. – Umilkł, potem dodał: – No, jak się masz?
“Paragon” uśmiechnął się pod wąsem.
– Co za pytanie? Sam sobie odpowiedz. Czuję się tak, jak, hm, trzydzieści lat temu… Chyba tyle. Mijający czas nie ma dla mnie zbytniego znaczenia. – Milczał przez moment, wreszcie spytał: – Co cię sprowadza do takiego starego wraku jak ja? Brashen był zakłopotany.
– Jak zwykle. Potrzebuję miejsca do spania. Bezpiecznego miejsca.
– Nigdy nie słyszałeś, że mój pokład to najbardziej pechowe miejsce ze wszystkich? – Od dawna tak rozmawiali, ale “Paragonowi” nigdy nie było dość tej dyskusji.
Marynarz parsknął śmiechem. Jeszcze raz uścisnął wielką rękę.
– Znasz mnie, stary statku. I tak jestem najgorszym na świecie pechowcem. Wątpię, czy na twoim pokładzie może mi się przydarzyć coś jeszcze gorszego. A przynajmniej wyśpię się tu zdrowo i bezpiecznie, ponieważ sam roztoczysz nade mną opiekę, mój przyjacielu. Proszę o pozwolenie wejścia na pokład.
– Wejdź więc na pokład i witaj. Ale uważaj, gdzie stawiasz nogi. Od twojej ostatniej wizyty chyba trochę przegniłem.
“Paragon” usłyszał, jak Brashen okrąża kadłub, potem wskakuje na trap i wchodzi po nim. W następnej chwili statek poczuł, że mężczyzna stąpa po jego pokładzie, rozważnie trzymając się starego relingu. Od ostatniego razu upłynął już tak długi czas, że chodzący po jego deskach człowiek wydał mu się czymś bardzo niezwykłym. Marynarz stawiał mocne męskie kroki, a równocześnie gramolił się z trudem, gdyż pokład wyciągniętego na piasek żaglowca opadał stromo. Wreszcie wspiął się po pochyłych deskach i dotarł do drzwi dziobówki.
– Nie bardziej niż podczas mojej ostatniej tu bytności – zauważył głośno, prawie wesoło. – Zresztą, i tak tylko trochę – dodał. – Niesamowite, jaki jesteś krzepki mimo tak wielu lat wietrzenia.
– Niesamowite – przyznał “Paragon”, próbując nie mówić posępnym tonem. – Od twojej ostatniej wizyty nikt nie chodził po moim pokładzie, pewnie więc znajdziesz tu wszystko, co zostawiłeś. Tyle że trochę bardziej wilgotne.
Słyszał i czuł, jak mężczyzna chodzi po dziobówce, a później po kwaterach kapitańskich.
– Hej! Mój hamak ciągle tu jest – dotarł do “Paragona” podniesiony głos Brashena. – Nadal wygląda całkiem solidnie. Zapomniałem już o nim. Pamiętasz? Zrobiłem go ostatnim razem, gdy tu byłem.
– Tak, pamiętam – odkrzyknął statek, po czym lekko się uśmiechnął. Lubił, jak powracały przyjemne wspomnienia. Brashen rozpalił wtedy na piasku małe ognisko i pijackim tonem opowiadał o metodach tkania hamaków. Ręce galionu, o tyleż większe od ludzkich drżały, gdy młody marynarz usiłował nauczyć je koniecznych węzłów.
“Czy nikt cię przedtem nie dotykał?”, zapytał wówczas pijany Brashen z oburzeniem, kiedy “Paragon” zamachał rękoma.
“Nie, nikt. Przynajmniej nie w taki sposób. Kiedy byłem młody, przynoszono na mnie hamaki, nikt wszakże nigdy nie pokazał mi, jak się je wykonuje”, odparł.
Teraz przypomniał sobie, że wiele razy od ostatniej wizyty Brashena wyobrażał sobie, jak tka hamak. Machał pustymi rękoma w powietrzu i był to jego jedyny sposób walki z szaleństwem.
Wiedział, że marynarz zzuł buty w kapitańskiej kajucie. Z powodu pochyłej podłogi natychmiast zsunęły się w ten sam róg, w który ześlizgiwały się wszystkie postawione tu przedmioty. Na szczęście hamak chroniły wbite przez Brashena haki, toteż wisiał w pozycji poziomej. “Paragon” czuł, jak hamak ugina się pod ciężarem mężczyzny, haki jednakże wytrzymały. Brashen miał rację, zgnilizna rzeczywiście nie bardzo się rozprzestrzeniła. Marynarz najwyraźniej wyczuł, że statek niezwykle pragnie towarzystwa, zawołał bowiem:
– Jestem naprawdę zmęczony, “Paragonie”. Pozwól mi się przespać kilka godzin, a potem opowiem ci wszystkie moje przygody od naszego ostatniego spotkania. Również moje nieszczęścia.
– Mogę poczekać. Prześpij się – odparł uprzejmie. Nie był pewny, czy Brashen w ogóle go usłyszał. Fakt ten nie miał właściwie znaczenia.
Statek poczuł, jak człowiek mości się w hamaku. Wreszcie chyba ułożył się wygodnie, ponieważ zapadła niemal zupełna cisza; do uszu “Paragona” docierały tylko dźwięki ludzkiego oddechu. Te odgłosy nie wystarczały mu za towarzystwo, ale od bardzo wielu miesięcy był zupełnie sam, toteż skrzyżował ramiona na gołej piersi i całym sobą słuchał wdechów i wydechów Brashena.
* * *
Kennit patrzył na Sorcora ponad białym lnianym obrusem kapitańskiego stołu. Mat miał na sobie nową jedwabną koszulę w czerwone i białe prążki, a z uszu zwisały mu krzykliwe kolczyki: syrenki o zielonych szklanych oczach i maleńkich perełkach w pępkach. Pokiereszowana część twarzy ponad brodą wyglądała jak wytarta skóra, a włosy mat przygładził w tył za pomocą olejku, który prawdopodobnie miał być aromatyczny, lecz pirackiemu kapitanowi przywodził na myśl ryby i piżmo. Starał się jednak niczego po sobie nie pokazać, zwłaszcza że Sorcor i tak czuł się nieswojo z powodu wspólnego posiłku. Etykieta zawsze deprymowała mata; stawał się zdenerwowany i spięty. A etykieta i kapitańska dezaprobata prawdopodobnie zupełnie sparaliżowałyby jego umysł.
“Marietta” zgrzytała lekko, dotykając doku. Młody pirat zamknął okienko kajuty, by odseparować się od smrodu Łupogrodu, nadal jednak słyszał hałaśliwe odgłosy nocnej zabawy. Na pokładzie nie było załogi z wyjątkiem chłopca pokładowego, który zajmował się stołem, oraz marynarza na wachcie.
– Dobra – Kennit powiedział chłopcu obcesowo. – Tylko uważaj, jak będziesz czyścił naczynia. Są cynowe, nie blaszane.
Chłopiec z tacą opuścił kabinę, zamykając drzwi mocno, lecz z szacunkiem. Przez kilka minut w przytulnej kajucie panowało milczenie. Kapitan jawnie przypatrywał się mężczyźnie, który był jego prawą ręką na pokładzie, a także informował go o nastrojach panujących wśród załogi.
Kennit odchylił się od stołu. Białe woskowe świece wypaliły się już prawie w jednej trzeciej. Między kapitanem i matem leżał sporych rozmiarów udziec barani. Większość mięsa zjadł Sorcor; nawet etykieta nie mogła osłabić jego apetytu wobec każdego jadła lepszego niż pomyje. Ciągle milczący Kennit sięgnął po butelkę z winem i uzupełnił oba kryształowe kielichy na wysokich nóżkach. Podejrzewał, że Sorcor nie doceni napitku, a on dziś po prostu miał ochotę pochwalić się ceną i jakością. Kiedy oba naczynia były wypełnione po brzegi, kapitan podniósł swoje i czekał na podobny gest ze strony mata, potem pochylił się do przodu i lekko stuknął swoim kieliszkiem o kieliszek Sorcora.
– Za lepsze czasy – powiedział cicho. Wolną ręką wskazał na ostatnie przeróbki w swojej kajucie.
Gdy mat wszedł tu po raz pierwszy, oniemiał. Jego kapitan zawsze miał upodobanie do pięknych przedmiotów, lecz w przeszłości kierował się pragmatyzmem. Wolał nosić maleńkie złote kolczyki z nieskazitelnymi klejnocikami niż krzykliwe mosiężne ozdoby ze szkła. O wysokiej jakości przedmiotu świadczył jego szlif i materiał, a nie ogromna ilość okazałych dodatków. Co innego teraz. Prostota kajuty ustąpiła blaskowi i przepychowi, na które Kennit wydał w Łupogrodzie ostatnią monetę ze swojej części łupu zdobytego podczas wyprawy. Niektóre rzeczy nie były najlepszej jakości, lecz miasto nie miało do zaoferowania niczego wspanialszego. Tak czy owak, na Sorcorze wywarły pożądany efekt. W oczach mata młody pirat dostrzegł respekt, a także skąpstwo. Tego mężczyznę trzeba było nauczyć znaczenia czasownika “pragnąć”.