Литмир - Электронная Библиотека

– Za lepsze czasy – powtórzył Sorcor basowym głosem. Wypili.

– Nadejdą niedługo. Bardzo niedługo – dodał Kennit, odchylając się na miękkie oparcie skromnie rzeźbionego dębowego krzesła.

Mat odstawił kielich i z uwagą przyjrzał się swemu kapitanowi.

– Masz, panie, coś szczególnego na myśli – domyślił się.

– Tylko cele. Środki nadal trzeba rozważyć. Dlatego właśnie zaprosiłem cię na tę kolację. Chyba moglibyśmy omówić naszą następną podróż. Powiedzmy sobie, czego po niej oczekujemy.

Sorcor zacisnął usta i głęboko się zamyślił.

– Co do mnie, oczekuję tego, czego zawsze oczekiwałem po takich wyprawach. Bogatego łupu w dużej ilości. Czegóż jeszcze może pragnąć człowiek?

– Wielu rzeczy, drogi Sorcorze. Bardzo wielu. Istnieje jeszcze władza i sława. Zabezpieczenie własnego bogactwa. Pociecha. Domy i rodzina, której nie zagraża bat handlarza niewolników. – Ten ostatni punkt bynajmniej nie znajdował się na prywatnej liście pragnień Kennita, lecz kapitan świetnie wiedział, że wymienia fantazję sporej grupy piratów. Marzenie, które się nie spełniało. Fakt ten nie miał zresztą znaczenia. Ważne, żeby Sorcor uwierzył, że jego kapitan również przejmuje się tą sprawą. Kennit ofiarowałby swemu matowi ocukrzone wszy, gdyby takiej przynęty ów potrzebował.

Mat niezdarnie udawał obojętność.

– To prawda, że człowiek może pragnąć wielu rzeczy, jednak większość marzeń spełnia się tylko ludziom do nich urodzonym. Panom wielkich rodów, dziedzicom i takim tam… Nie mnie ani tobie, panie, wybacz mi moją szczerość.

– Ależ to nieprawda. Nie powinieneś tak myśleć. Mówisz o panach i dziedzicach, mówisz, że człowiek musi się do czegoś urodzić. Tak, lecz skąd wzięli się pierwsi lordowie? Kiedyś musieli być zwyczajnymi ludźmi, którzy wyciągali ręce i brali to, czego chcieli. Sorcor pociągnął kolejny łyk wina. Pił trunek jak piwo.

– Przypuszczam… – zaczął, po czym umilkł. – Przypuszczam, że rzeczywiście wszystko miało kiedyś swój początek. – Odstawił kielich na stół i wpatrzył się w swojego kapitana. – Ale w jaki sposób? – spytał w końcu takim tonem, jak gdyby obawiał się, że odpowiedź mu się nie spodoba.

Kennit nieznacznie wzruszył ramionami.

– Tak jak ci powiedziałem. Wyciągniemy ręce i weźmiemy to, co chcemy.

– Ale w jaki sposób? – powtórzył uparcie Sorcor.

– A w jaki sposób zdobyliśmy ten statek i tę załogę? Jak zdobyliśmy pierścień na moim palcu albo kolczyki w twoich uszach? Będziemy robić to samo, co zawsze, tyle że na większą skalę. Nasze cele będą większe.

Mat poruszył się nerwowo. Kiedy się odezwał, jego głęboki głos znacznie złagodniał.

– Co masz na myśli, panie? Kennit uśmiechnął się do niego.

– To bardzo proste. Musimy się tylko ośmielić na coś, na co nikt przed nami się nie odważył.

Sorcor zmarszczył brwi. Kapitan podejrzewał, że wino osłabiło jego zdolność logicznego myślenia.

– Tak mówią królowie, prawda? – Zanim Kennit zdołał odpowiedzieć, mat kręcąc głową dodał: – To się nie uda, panie. Piraci nie chcą mieć króla.

Kapitan starał się nadal uśmiechać. Potrząsnął głową w odpowiedzi na zarzut Sorcora. Panował nad sobą, wiedząc, że musi odwołać swoje wcześniejsze słowa.

– Wiem, mój drogi Sorcorze, wiem. Cóż, prawdopodobnie zbyt dosłownie zrozumiałeś moje wcześniejsze słowa. Przypuszczasz, że chciałbym siedzieć na tronie, ze złotą koroną pokrytą klejnotami na głowie i patrzeć, jak piraci z Łupogrodu klękają przede mną? To byłoby szaleństwo! Najczystsze szaleństwo! Nikt, kto zna Łupogród, nie mógłby sobie czegoś takiego wyobrazić. Nie. Jest tak, jak ci powiedziałem. Chodzi o to, by żyć jak lordowie, mieć piękny dom, otaczać się ładnymi przedmiotami i czuć się bezpiecznie, to znaczy wiedzieć, że żona może spać spokojnie u twojego boku, a dzieci w swoich łóżeczkach. – Wypił niewielki łyk wina, potem odstawił kielich na stół. – Takie królestwo wystarczy i mnie, i tobie, co, Sorcorze?

– Mnie? Dla mnie też?

No! Mata nareszcie coś poruszyło. Kennit zaproponował mu to samo, co sobie. Uśmiech kapitana rozszerzył się.

– Oczywiście. Jasne, że tak. A dlaczego niby nie? – Pozwolił sobie na pogardliwy uśmiech. – Sorcorze, chyba nie prosiłbym cię, żebyś się do mnie przyłączył, wraz ze mną walczył i ryzykował życie, gdyby chodziło mi tylko o własne bogactwo? Oczywiście, że nie! Nie jesteś przecież głupcem. Chcę, byśmy wspólnie zdobyli majątek. I to nie tylko dla nas samych. Cała nasza załoga powinna na tym skorzystać. A jeśli Łupogród i inne pirackie wysepki postanowią za nami podążyć, również odniosą korzyści. Nikogo nie będziemy zmuszać, aby się do nas przyłączył. Nie, nie. Myślę o dobrowolnym przymierzu wolnych ludzi. Tylko tyle. – Pochylił się do przodu i przez stół spytał: – Co powiesz?

Sorcor zamrugał oczyma. Unikał spojrzenia kapitana. Jednak, kiedy odwrócił od niego wzrok, jego oczy powędrowały po pięknie przygotowanej kajucie i wszędzie wokół dostrzegł kosztowne przedmioty, które Kennit rozmyślnie poustawiał tak, by były jak najlepiej widoczne. W pomieszczeniu nie było ani jednego pustego miejsca.

W głębi duszy mat był człowiekiem ostrożniejszym, niż jego kapitan sądził. Teraz wpatrzył się ciemnymi oczyma w jasne oczy Kennita.

– Dobrze mówisz, panie. Nie przychodzi mi do głowy żaden powód, by ci odmówić, chociaż nie znaczy to, że takie powody nie istnieją… – Położył łokcie na stole i ciężko się na nich oparł. – Mów jasno, panie. Co musimy zrobić, aby się tak bardzo wzbogacić?

– Odważyć się – odparł Kennit krótko. Poczuł maleńki dreszcz triumfu, który nie pozwolił mu spokojnie usiedzieć. Wiedział, że zdobył już serce Sorcora, nawet jeśli mat sam jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Wstał i z kieliszkiem wina w ręku zaczął chodzić po małej kajucie. – Najpierw zdobędziemy wyobraźnię i podziw ludzi opowieścią o naszych przyszłych dokonaniach. Gromadzimy bogactwa, tak, ale robimy to w taki sposób, jak nikt przed nami. Pomyśl, Sorcorze. Nie muszę ci nawet pokazywać mapy. Wszystkie towary, zanim dotrą z Jamaillii i krain południowych do Miasta Wolnego Handlu, Chalced lub dalej, muszą przejść przez nasze ręce, zgadza się?

– Tak. – Mat zmarszczył czoło, usilnie starając się odgadnąć wnioski, które można było wysnuć z tego stwierdzenia. – Każdy statek, aby dotrzeć z Jamaillii do Miasta Wolnego Handlu, musi minąć Wyspy Pirackie. Chyba że kapitan jest głupcem i zdecyduje się płynąć przez Kanał Zewnętrzny i Morze Wzburzone.

Kennit skinął głową na potwierdzenie słów Sorcora.

– A zatem żaglowce i ich dowódcy mają do wyboru tylko dwa szlaki. Mogą popłynąć przez Kanał Zewnętrzny, gdzie docierają najdziksze sztormy znad Morza Wzburzonego, węże są najgrubsze i droga najdłuższa. Albo mogą ryzykować podróż przez Kanał Wewnętrzny z jego podstępnymi odnogami, niebezpiecznymi prądami i nami, piratami. Zgadza się?

– Tu również są węże – zauważył Sorcor. – Niemal tyle samo pływa po Kanale Wewnętrznym, co po Zewnętrznym.

– To prawda. Tak, węże też tu są – zgodził się Kennit. – No. Wyobraź sobie kapitana statku handlowego, który staje wobec tej alternatywy, gdy nagle przychodzi do niego pewien człowiek i mówi: “Panie, za niewielką opłatą mogę cię bezpiecznie przeprowadzić przez Kanał Wewnętrzny. Mam pilota, który zna odnogi i prądy jak własną kieszeń. Zapewniam też, że po drodze nie napadnie na was żaden piracki statek”. Co byś mu odpowiedział?

– A co z wężami? – zapytał Sorcor.

– “Węże nie są gorsze na osłoniętych wodach Kanału niż poza nimi, powiedziałby człowiek – lecz statek łatwiej tu sobie z nimi poradzi niż na Kanale Zewnętrznym, gdzie oprócz potworów czyhają jeszcze na niego burze. A może nawet znajdziemy dla was eskortę w postaci wykwalifikowanych łuczników i wyposażoną w Ogień Baleya. Eskorta przyjmie atak węży, a wy tymczasem uciekniecie”. Co byś na to odpowiedział jako kapitan statku handlowego?

Sorcor patrzył podejrzliwie, mrużąc oczy.

– Spytałbym, ile by mnie to kosztowało?

53
{"b":"108284","o":1}