Kiedy następnym razem zauważono “Paragona”, był bardzo zniszczony. Takielunek miał potrzaskany i obwisły, żagle postrzępione. Informacje o nim pojawiły się w Mieście Wolnego Handlu już na kilka miesięcy przed jego przybyciem. Przypłynął nisko zanurzony w wodzie, jego pokład był prawie całkowicie zalany, a na nim ani żywej duszy; nikt nie odpowiadał na pozdrowienia mijających statków. Tylko galion, czarnooki, kamiennolicy, patrzył na osoby, które odważyły się podpłynąć wystarczająco blisko, by szukać na deskach istot ludzkich.
“Paragon” sam wpłynął do portu Miasta Wolnego Handlu i do doku, w którym wcześniej przez wiele lat stał. Podobno pierwsze i jedyne słowa, jakie wypowiedział, brzmiały: “Powiedzcie mojej matce, że wróciłem do domu”. Althea nie wiedziała, czy była to prawda, czy może tylko legenda.
Śmiały Sedge odważył się zacumować statek i wejść na jego pokład. Nie znalazł najmniejszego śladu ani po swoim bracie, ani po którymkolwiek z marynarzy. Nie było nikogo, żywego czy martwego. Ostatni zapis w dzienniku pokładowym wspominał o wspaniałej pogodzie i świetnych widokach na opłacalną sprzedaż ładunku. Nic nie sugerowało powodów zniknięcia załogi. W ładowni “Paragona” leżał przemoczony ładunek jedwabiu i brandy. Wierzyciele zażądali wszystkiego, co dało się uratować i zostawili pechowy statek Sedge'owi. Całe miasto uważało, że mężczyzna oszalał, kiedy przyjął “Paragona” i zastawił dom oraz ziemie, by znaleźć fundusze na odremontowanie go.
Później Sedge odbył na “Paragonie” siedemnaście udanych rejsów. Pytających, jak tego dokonał, zbywał stwierdzeniem, że lekceważy figurę dziobową i traktuje żywostatek jak zwyczajny drewniany żaglowiec. Przez te wszystkie lata galion rzeczywiście milczał, obrzucając jedynie piorunującymi i złowrogimi spojrzeniami każdego, kto popatrzył w jego stronę. Potężne ramiona skrzyżował na muskularnej piersi, a szczęki zacisnął, zwarte niczym dwa kawałki drewna. Cokolwiek wiedział o losach Cable'a i jego załogi, zatrzymał dla siebie. Ojciec powiedział kiedyś Althei, że “Paragona” niemalże zaakceptowano w porcie. Niektórzy mawiali, że nowy kapitan przełamał związanego z żywostatkiem pecha. Sam Sedge chwalił się wszem i wobec swoim panowaniem nad żywostatkiem i pewnego dnia bez lęku wziął ze sobą na morze swego najstarszego syna. Spłacił kredyt hipoteczny i zapewnił wygodne życie swej żonie i dzieciom. Niektórzy z byłych wierzycieli żaglowca zaczęli szeptać, że zbyt pospiesznie przepisali na niego statek.
Niestety, “Paragon” nie powrócił ze swej osiemnastej wyprawy z Sedge'em. Rok był bardzo burzowy i niektórzy twierdzili, że Sedge'owi przytrafiło się to samo co wielu innym żeglarzom. Mocno schłodzone olinowanie może przewrócić każdy statek, także żywy. Wdowa po Sedge'u schodziła do doków i wpatrywała się pustymi oczyma w horyzont. Jednak zanim “Paragon” wrócił, minęło pełne dwadzieścia lat, a kobieta ponownie wyszła za mąż i urodziła kolejne dzieci.
Ponownie przypłynął kilem do góry. Opierając się wiatrowi, falom i prądom, powoli przydryfował do domu. Tym razem, kiedy pojawiła się jego srebrzysta czarodrzewowa stępka, mieszkańcy miasta od razu wiedzieli, kim jest. Nie było ochotników, by przyholować go do portu, nikt też nie miał ochoty naprostowywać go ani wypytywać o jego załogę. Uważano, że nawet mówienie o nim przynosi pecha. Kiedy wszakże wbił się masztem w tłuste błoto portu, a jego kadłub zaczął stanowić niebezpieczeństwo dla każdego przypływającego statku, szef kapitanatu rozkazał swoim ludziom usunąć go z ujścia. Spoceni, rzucający przekleństwami robotnicy portowi wyciągnęli go z błota i – ponieważ był przypływ – wypchnęli jak najdalej na brzeg. Później, podczas odpływu, “Paragon” pozostał całą długością na plaży. Można było wówczas zobaczyć, że nie tylko załoga “Paragona” przeżyła trudne chwile. Figura dziobowa została okaleczona między brwią i nosem, mocno pokiereszowana wściekłymi uderzeniami topora. Z ciemnych, zamyślonych oczu pozostały jedynie rozszczepione drzazgi. Na piersi galionu wypalono osobliwą siedmioramienną gwiazdę. Widok był tym straszliwszy, że “Paragon” wykrzywiał usta i przeklinał tak dziko jak zawsze. Machał też ramionami we wszystkie strony i obiecywał, że zabije każdego, kto znajdzie się w zasięgu jego rąk.
Młodzi śmiałkowie, którzy zaryzykowali wejście na pokład, mówili później, że statek rozebrano. Został sam szkielet. Po ludziach, którzy nim płynęli, nie pozostał żaden ślad – ani but, ani nóż, nic. Zniknął nawet dziennik pokładowy “Paragona”, pozbawiając go w ten sposób wszystkich wspomnień. Żywostatek mamrotał do siebie, śmiał się i przeklinał, lecz jego słowa nie miały większego sensu, był niczym potrzaskana klepsydra, z której wysypał się piasek.
Tak wyglądał żaglowiec odkąd pamiętała Althea. Nazywano go pariasem lub nieudacznikiem. Czasem lekko unosił się na wyjątkowo wysokiej fali, ale kapitan portu rozkazał dobrze go przywiązać do plażowych klifów. Nie chciał, by kadłub wraku oderwał się i wypłynął w morze, gdzie mógłby stanowić przeszkodę dla innych statków. Nominalnie żaglowiec stanowił teraz własność Amisy Ludluck, ale wątpiła, czy kobieta kiedykolwiek odwiedziła wyciągnięte na plażę szczątki żywostatku. Jak każdego szalonego krewniaka, trzymano go w ciemnościach, mówiono o nim szeptem, jeśli w ogóle… Althea wyobraziła sobie, że taki los mógłby się przytrafić “Vivacii”, i zadrżała.
– Jeszcze wina? – spytał znacząco służący. Dziewczyna pospiesznie pokręciła głową, stwierdziła bowiem, że zbyt długo już siedzi przy tym stoliku. Trwanie tutaj i rozmyślanie o tragediach innych z pewnością jej nie pomoże. Musiała działać. Po pierwsze, powinna powiedzieć matce, jak zmartwiona wydała jej się “Vivacia”, i postarać się przekonać wszystkich, żeby pozwolili jej wrócić na pokład. Po drugie, postanowiła, że cokolwiek się zdarzy, pozostanie silna i nie będzie nikogo o nic błagać.
Wyszła z herbaciarni i ruszyła ruchliwymi ulicami. Starała się skupić umysł na swoich problemach, nie potrafiła jednak zdecydować, który z nich najpierw przemyśleć. Potrzebowała miejsca do spania, jedzenia i pracy. Jej ukochany statek znajdował się w rękach nieczułych ludzi i w żaden sposób nie mogła tego zmienić. Zastanawiała się nad ewentualnymi sojusznikami, na których mogłaby polegać i poprosić o pomoc; niestety, nie znalazła ani jednej takiej osoby. Przeklęła siebie za to, że nie utrzymywała kontaktów z synami i córkami innych Kupców. Nie miała żadnego kawalera, do którego mogłaby się teraz zwrócić, żadnej przyjaciółki, która przechowałaby ją u siebie przez kilka dni. Na pokładzie “Vivacii” za partnera do poważnych rozmów wystarczał jej ojciec, zaś towarzyszy dowcipów i drwin znajdowała wśród marynarzy. Podczas pobytów w Mieście Wolnego Handlu Althea albo przebywała w domu, upajając się luksusem normalnego łóżka i gorących posiłków przygotowanych ze świeżych produktów, albo wraz z ojcem załatwiała interesy i robiła sprawunki. Znała jego prawnego doradcę Curtisa, wielu właścicieli kantorów wymiany walut, masę handlarzy od lat skupujących od rodziny przywiezione towary. Do żadnej z tych osób nie mogła się teraz zwrócić ze sprawami, które ją trapiły.
Nie zamierzała też wracać do domu, zwłaszcza że musiałaby błagać o wybaczenie. Wiedziała, jak zareagowałby Kyle, gdyby pojawiła się w progu. Na pewno starałby się narzucić jej swoją wolę. Zresztą nie miała ochoty ryzykować. Mógłby ją na przykład potraktować jak nieposłuszne dziecko i zamknąć w pokoju aż do dnia rejsu. A przecież obiecała “Vivacii”, że przyjdzie się pożegnać. Czuła się odpowiedzialna wobec swego statku, nawet jeśli wszyscy wokół twierdzili, że już do niej nie należy.
W końcu, by uspokoić sumienie, zatrzymała posłańca, za grosik kupiła od niego kartkę zwykłego papieru, ołówek węglowy i obietnicę dostarczenia listu przed zachodem słońca. W pośpiechu napisała do matki. Nie przyszło jej do głowy nic więcej poza informacją, że martwi się o statek, że “Vivacia” jest nieszczęśliwa i niespokojna. Althea nie prosiła o nic dla siebie, błagała jedynie, by Ronica osobiście odwiedziła żaglowiec, pocieszyła go i wyjaśniła mu przyczynę trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się rodzina. Mimo iż wiedziała, że jej reakcje są zbyt dramatyczne, przypomniała matce smutny los “Paragona” i napisała, iż ma nadzieję, że ich rodzinnemu statkowi nigdy się nic takiego nie przydarzy. Gdy przeczytała list, zmarszczyła brwi, ponieważ całość wydała jej się ogromnie teatralna i sztuczna. Pomyślała jednak, iż niewiele więcej może zrobić i że Ronica powinna ją zrozumieć właściwie. Zalakowała kartkę odrobiną wosku, przycisnęła sygnet i wysłała posłańca do rezydencji Vestritów.