Литмир - Электронная Библиотека

Marynarz podniósł latarnię wyżej. Puste kajdany zwisały ze ścian niczym osobliwe pajęczyny bądź leżały zwinięte na podłodze jak rozgniecione ciała węży. Kennit uprzytomnił sobie, że dotąd był świadom istnienia tylko pierwszego szeregu patrzących na niego istot. Za nimi, jak okiem sięgnąć, leżeli, kucali lub siedzieli w ciemnościach inni. Poza niewolnikami ładownia była pusta. Gołe deski, w narożnikach kilka garści brudnej słomy, która przywodziła na myśl porzuconą pościel. Wnętrze statku także oblano morską wodą i wyszorowano, niestety nie sposób było doczyścić nasyconego moczem drewna i usunąć fetoru z okrętowego ścieku. Smród amoniaku tak drażnił oczy, że po policzkach pirackiego kapitana potoczyły się łzy. Zignorował je i miał nadzieję, że nie są widoczne w półmroku. Nie Zakrztusił się tylko dzięki temu, że zaciskał zęby i płytko oddychał. Niczego bardziej nie pragnął, jak tylko wyjść stąd, ale zmusił się do przejścia całej długości ładowni.

Po drodze nieszczęśnicy podczołgiwali się do niego i mamrotali. Kennitowi zjeżyły się włoski na karku, starał się wszakże nie patrzeć za siebie i nie sprawdzać, w jak bliskiej odległości idą za nim. Nagle stanęła przed nim jedna z kobiet – śmielsza bądź głupsza od reszty grupy – i podsunęła mu pod oczy szmaciane zawiniątko, które trzymała kurczowo przy sobie. Wbrew woli zajrzał do środka i zobaczył dziecko.

– Urodzone na tym statku – oświadczyła zachrypłe. – Urodzone w niewolnictwie, lecz uwolnione przez ciebie, panie. – Jej palec dotknął niebieskawego znaku “X”, które nadgorliwy handlarz zdążył już wytatuować przy nosku dziecka. Kobieta ponownie podniosła wzrok na swego wybawcę. W jej oczach dostrzegł dzikość. – Co mogłabym ci ofiarować w podzięce?

Kennit starał się zapanować nad mdłościami. Na myśl o jedynej rzeczy, którą mogłaby mu ofiarować kobieta, ścierpła mu skóra na całym ciele. Z ust niewolnicy pachniało zepsutymi zębami w gnijących dziąsłach. Wykrzywił usta w parodii uśmiechu.

– Nazwij to dziecko Sorcor. Na moją cześć – podsunął zdławionym głosem. Kobieta nie dostrzegła sarkazmu w jego tonie, ponieważ wypowiedziała pod jego adresem błogosławieństwo, po czym rozpromieniona wycofała się, kurczowo przyciskając do piersi chude niemowlę.

Reszta tłumu przysuwała się coraz bliżej. Wiele osób krzyczało:

– Kapitanie Kennit, kapitanie Kennit!

Z całych sił starał się powstrzymać przed ucieczką z tego miejsca. Machnął tylko marynarzowi ręką z latarnią i rozkazał charkliwie:

– Wystarczy. Widziałem już dość.

Nie potrafił ukryć w głosie rozpaczy. Trzymając ściśle przy twarzy perfumowaną chusteczkę, wspiął się szybko po najbliższej drabince.

Na pokładzie jeszcze chwilę panował nad ogarniającymi go nudnościami. Ze stężałą twarzą tak długo wpatrywał się w horyzont, aż był pewny, że nie zhańbi się pokazem słabości. Zmusił się do zastanowienia nad tą nagrodą, którą zdobył dla niego Sorcor. Statek wydawał się dość solidny, ale Kennit wiedział, że nie dostanie za niego przyzwoitej ceny, jeśli kupiec będzie miał dobry węch.

– Stracony trud – warknął wściekle. – Zmarnowany czas! Wsiadł na giga i rozkazał, by go zawieziono z powrotem na “Mariettę”. Wtedy właśnie postanowił, że odwiedzi Krzywe. Skoro statek i tak nie przyniesie mu zysku, niech się go przynajmniej szybko pozbędzie i wreszcie zajmie innymi sprawami.

Popłynął jednak do osady dopiero późnym popołudniem. Pomyślał, że zabawnie będzie poobserwować, jak oswobodzeni niewolnicy reagują na miasto i jak ono wita nagły napływ ludności. Może do tej pory Sorcor dostrzegł już szaleństwo swej dobroczynności.

Wydał rozkaz chłopcu pokładowemu, który pospiesznie powiadomił kogo trzeba. Gdy Kennit przygładził włosy, włożył kapelusz i wyszedł z kajuty, gig już na niego czekał. Marynarze, których wyznaczył, by mu towarzyszyli, okazali się chętni jak zaproszone na spacer psy. Każda osada, każde zejście na ląd stanowiło dla nich pożądaną odmianę. Mimo iż kapitan nie dał im zbyt wiele czasu na przygotowania, wszyscy zdążyli wdziać czystsze koszule.

Z kotwicowiska do doków Krzywego ludzie Kennita wiosłowali pilnie zaledwie kilka minut. Piracki kapitan milcząco ignorował uśmiechy mężczyzn. Przywiązali gig do podstawy doku. Kennit wspiął się pierwszy po chwiejnej drabince, a potem czekał na brzegu na swoich ludzi, wycierając w chusteczkę brudne palce. Pogrzebał w kieszeniach okrycia i wyjął garść małych monet. Wystarczy po małym piwku dla każdego. Wyznaczył to zadanie jednemu ze swoich ludzi.

– Bądźcie jednakże przygotowani na mój powrót – ostrzegł go mgliście. – Nie każcie mi czekać.

Piraci zebrali się wokół nich dwóch. Za wszystkich przemówił Gankis.

– Kapitanie, nie musisz nic mówić. Po tym, co zrobiłeś, będziemy tu na ciebie czekali, choćby cię goniły wszystkie demony z głębin.

Nagły potok takich słów z ust starego pirata zdumiał Kennita. Nie spodziewał się tak wielkiej lojalności. Szczególnie że nie przypominał sobie żadnego czynu z ostatnich dni, którym mógłby sobie zasłużyć na tyle uczucia. Z niezrozumiałych względów stwierdzenie starca raczej go dotknęło niż rozbawiło.

– No dobrze. Pozwalam przepłukać gardła, chłopcy. Tylko bądźcie tu, kiedy wrócę.

– Nie, panie kapitanie, nigdzie nie pójdziemy. Obiecujemy, że będziemy tu czekać, każdy z nas. – Mężczyzna, który to powiedział, uśmiechnął się szeroko i jego stary tatuaż rozciągnął się na całą twarz.

Kennit, odwróciwszy się plecami do swoich piratów, pospieszył ku wyjściu doków, a następnie do centrum miasta. Za sobą słyszał głośną dyskusję swoich marynarzy. Spierali się, gdzie i kiedy napić się piwa, by nie spóźnić się na powrót kapitana. Kennitowi podobało się, że roztrząsają takie kwestie. Nie zaszkodzi im, gdy się czasem nad czymś zastanowią. Tymczasem on sam skupił się na rozwiązywaniu nowej zagadki. Jakim czynem tak bardzo im się przypodobał? Czyżby na “Fortunie” znaleziono jakieś łupy, o których Sorcor go nie poinformował? Niewolnice obiecały im swoją przychylność? W głowie młodego pirata rodziły się kolejne podejrzenia. Gdyby się dowiedział, gdzie jest teraz Sorcor i co robi… Fakt, iż rozpowiedział wśród marynarzy, że szczodry dar (jakikolwiek był) pochodzi od kapitana, nie usprawiedliwiał starego mata, ponieważ przede wszystkim powinien poinformować o całej sprawie Kennita.

Piracki kapitan szedł główną ulicą miasteczka. W osadzie znajdowały się tylko dwie tawerny i Kennit sądził, że zastanie Sorcora w którejś z nich. Niestety, nie znalazł go w żadnej. Natomiast na ulicy, w połowie drogi między tymi tawernami dostrzegł mnóstwo osób. Odniósł wrażenie, że cała populacja osady zebrała się w tym jednym miejscu. Radośnie świętowano. Na dworze stały ławy i stoły, wytoczono i napoczęto też beczułki z trunkami. Kennit zmarszczył czoło. Tego rodzaju triumfy zwykle kojarzyły się z dużymi pieniędzmi i ogromną hojnością. Młody pirat robił dobrą minę do złej gry i słał wokół porozumiewawcze uśmieszki. Jeśli nie chciał, by uznano go za głupca, musiał udawać, że wie, co się tutaj dzieje.

– Nic nie mów. Ufaj swemu szczęściu – zbeształ go cichy głosik. Talizman na jego nadgarstku zaśmiał się dźwięcznie. Słodycz tego perlistego śmiechu zmroziła Kennitowi krew w żyłach. – Przede wszystkim nie okazuj strachu. Takiego szczęścia jak twoje nie może zburzyć strach. – Znowu śmiech.

Kapitan nie odważył się podnieść nadgarstka do oczu; nie opuścił też wzroku na maleńką twarz. Nie publicznie! Nie miał wszakże teraz czasu, by szukać spokojniejszego miejsca na naradę z talizmanem, ponieważ ludzie już go zauważyli.

– Kennit! – krzyknął jakiś głos z tłumu. – Jest wśród nas Kennit! Kapitan Kennit!

Pozostali podnieśli krzyk, aż letnie powietrze zadźwięczało imieniem młodego pirata. Wszystkie twarze – niczym obracająca się w legowisku bestia – zwróciły się ku niemu, a następnie motłoch ruszył ku niemu falą.

– Odwagi. I uśmiechaj się! – zadrwił czarodrzewowy talizman.

Kennit przybrał na twarz sardoniczny uśmiech. Na widok pędzącej ku niemu gawiedzi serce zaczęło mu walić i pot spływał po grzbiecie. Las zaciśniętych na kuflach rąk sięgnął nieba i wszyscy zebrani wpatrzyli się w sztucznie uśmiechniętą twarz i z pozoru nieustraszoną, wyprostowaną postać pirackiego kapitana. Kennit czuł strach, lecz ukrywał ów fakt, blefował, a tłum nie zdawał sobie z tego sprawy. Daremnie starał się dojrzeć wśród zbliżających się twarzy oblicze Sorcora. Chciał go odnaleźć i – jeśli to będzie koniecznie – zasłonić się nim. Jego mat powinien umrzeć przed nim.

80
{"b":"108284","o":1}