Литмир - Электронная Библиотека

Brashen stopniowo mówił coraz głębszym głosem, coraz ciszej i wolniej. “Paragon” sądził, że przyjacielowi zachciało się spać, jak zwykle o tej porze. Prawdopodobnie młodzieniec zapominał o obecności Althei. Statek znał na pamięć długą listę krzywd, wyrządzonych młodemu Trellowi i niesprawiedliwości, które przecierpiał. Wiele razy też słyszał, jak Brashen denerwował się, nazywając siebie bezwartościowym głupcem.

– Więc jak przeżyłeś? – spytała oburzona Althea.

– Udałem się tam, gdzie moje nazwisko nie miało żadnego znaczenia. Zaciągnąłem się na chalcedzki statek, którego kapitan nie dbał o to, kim jestem, póki pracowałem ciężko i zgadzałem się na kiepską wypłatę. To był najnędzniejszy zespół zgniłych drani, z jakimi kiedykolwiek pływałem. Żadnej litości dla dzieciaka. Nie, nie oni. Uciekłem z tego statku w pierwszym porcie, do którego wpłynęliśmy. Wypłynąłem jeszcze tego samego dnia na innym żaglowcu. Okazał się niewiele lepszy, a jednak. Potem nas… – Brashen urwał i przez jakiś czas “Paragon” sądził, że zasnął. Usłyszał, jak Althea wierci się, próbując znaleźć wygodną pozycję na pochyłym pokładzie. -…Gdy wróciłem do Miasta Wolnego Handlu, byłem już doświadczonym marynarzem. Tak, byłem zahartowany, ale znowu spotkało mnie to samo. Chłopak Trella? Syn Trella? Pomyślałem, że mam tego dość, poszedłem więc do ojca. Starałem się naprawić nasze stosunki. Sądziłem, że będzie poruszony moimi sukcesami, ale niestety nie zrobiły na nim wrażenia. Rany! Obszedłem wszystkie statki w porcie. Wszystkie. Nikt nie chciał zatrudnić syna Kelfa Trella. Wreszcie zobaczyłem “Vivacię”. Nasunąłem chustkę nisko na czoło, wbiłem wzrok w pokład i spytałem o uczciwą pracę dla uczciwego marynarza. Twój ojciec odparł, że mnie wypróbuje. Powiedział, że potrzebuje uczciwego człowieka… Byłem pewien, że mnie nie rozpoznał i że jeśli podam mu swoje imię, odrzuci mnie, mimo to przedstawiłem się. Po prostu podniosłem na niego oczy i powiedziałem: “Nazywam się Brashen Treli. Mój ojciec to Kelf Treli”. A Ephron Vestrit mruknął tylko: “To nawet o minutę nie skróci ani nie wydłuży twojej wachty, żeglarzu”. I wiesz? Rzeczywiście tak było.

– Chalcedczycy nie zatrudniają kobiet – odparła głucho Althea. “Paragon” zastanowił się, jak duża część opowieści Brashena w ogóle do niej dotarła.

– Nie jako marynarzy – zgodził się Brashen. – Uważają, że kobieta na pokładzie przyciąga węże. Ponieważ kobiety krwawią, sama wiesz. Tak mawia wielu żeglarzy.

– To głupie – zaprotestowała oburzona.

– Tak. Wielu żeglarzy to głupcy. Popatrz na nas. – Roześmiał się z własnego dowcipu. Dziewczyna zachowała powagę.

– W Mieście Wolnego Handlu istnieją żeglarki. Ktoś mnie zatrudni.

– Może, ale nie będzie tak, jak się tego spodziewasz – rzucił Brashen szorstko. – Rzeczywiście są tu żeglarki, lecz wiele widywanych w dokach dziewcząt i kobiet pracuje na rodzinnych statkach wraz z ojcami i braćmi, którzy w razie potrzeby ochronią je. Jeśli zdecydujesz się popłynąć sama, od razu wybierz towarzysza rejsu, z którym będziesz spędzać noce. Jeśli dobrze trafisz, wybrańcy okażą się zaborczy i nie dopuszczą do ciebie pozostałych członków załogi. Jeśli trafisz źle, zanim dotrzesz do następnego portu, z twoich usług skorzystają wszyscy. Większość oficerów i kapitan dla świętego spokoju przymkną oko na to, co się będzie działo na pokładzie. Może nawet sami zażądają twoich usług. – Przerwał, potem dodał zrzędliwie: – Zresztą wiesz o tym wszystkim. Musisz o tym wiedzieć, przecież dorastałaś wśród marynarzy. Po co w ogóle rozważasz tę możliwość?

Poczuła gniew. Miała ochotę krzyczeć, że w to nie wierzy albo pytać, dlaczego mężczyźni to takie świnie. Wiedziała jednak, że jej rozmówca mówi prawdę, a jego pytanie jest retoryczne.

Długi czas panowało milczenie, wreszcie Altheę opuścił gniew.

– Co więc mam zrobić? – spytała nieszczęśliwa. Paragonowi wydawało się, że wcale nie pyta Brashena, ten wszakże jej odpowiedział.

– Znajdź sposób, by się ponownie narodzić jako chłopak. Najlepiej niech się nie nazywa Vestrit. – Poruszył się w hamaku i zrobił długi wdech. Odgłos przeszedł w zgrzytliwe chrapanie.

Siedząca w kącie dziewczyna westchnęła. Oparła głowę o twarde drewno grodzi. Przez jakiś czas tak trwała, nieruchoma i milcząca.

* * *

Żaglowiec przewożący niewolników stanowił ciemniejszą sylwetkę na tle nocnego nieba. Jeśli ktoś z załogi podejrzewał pościg, nie zareagował w żaden widoczny z daleka sposób. Statek płynął pod pełnym żaglem, lecz bystrooki Kennit nie dostrzegł na pokładzie ani nagłego ożywienia, ani prób zwiększenia prędkości. Noc była idealna do żeglugi, wiał łagodny, jednostajny wietrzyk, fale pchały żaglowce naprzód.

– Przed świtem znajdziemy się na jego pokładzie – powiedział cicho do Sorcora.

– Tak, tak – wydyszał mat. Jego głos zdradzał daleko większe podniecenie niż odczuwał Kennit. Ponad ramieniem kapitana Sorcor rzucił do sternika: – Trzymaj “Mariettę” blisko brzegu. Pieść ją jak swoją babcię. Jeśli ich majtek z bocianiego gniazda przypadkiem spojrzy w naszą stronę, nie chcę, by nas zobaczył na otwartej wodzie. – Do chłopca pokładowego syknął: – Pod pokład. Przekaż wszystkim. Niech się nie ruszają bez rozkazu i milczą. Pogasić jak najwięcej świateł. Idź od razu, byle cicho.

– Obok jego rufy widzę parę węży – zauważył Kennit.

– Przyciągają je wyrzucane za burtę ciała – wyjaśnił cierpko mat. – Trupy i niewolnicy za bardzo chorzy, by warto marnować dla nich jedzenie. Węże podpływają także do burt.

– A jeśli odwrócą się i zaatakują nas podczas bitwy? – spytał kapitan. – Co wtedy?

– Nie zrobią tego – zapewnił go Sorcor. – Te stwory uczą się szybko. Pozwolą nam się pozabijać, bowiem dobrze wiedzą, że dostanie im się niezła ilość trupów.

– A potem? Mat uśmiechnął się dziko.

– Jeśli zwyciężymy, tak się najedzą ciałami marynarzy ze statku niewolniczego, że nie będą w stanie za nami nadążyć. Jeżeli natomiast przegramy… – Wzruszył ramionami. -…Wówczas węże nie będą nas obchodziły.

Kennit oparł się o reling, zasmucony i milczący. Kilka godzin wcześniej gonili “Złotego Cielca” – ładny i bogaty, lecz dość stary i z pozoru powolny żywostatek, niemal równie głęboki jak wysoki. Piracki kapitan zamierzał zaatakować go z zaskoczenia. Jego załoga uwijała się przy takielunku i żaglach, a jednak żywostatek był szybszy, jak gdyby pchał go jakiś tajemniczy wiatr. Sorcor stał nie odzywając się u boku Kennita, który na początku milczał i nie dowierzał, potem wybuchnął gniewem. Kiedy “Złoty Cielec” opłynął Wyspę Bezsilnych, złapał pomyślny prąd i błyskawicznie zniknął im z widoku, Sorcor ośmielił się zauważyć:

“W rywalizacji z czarodrzewem martwe drewno nie ma szans. Przed tamtym nawet fale się rozstępują”.

“A niech cię szlag trafi!”, krzyknął zawzięcie kapitan.

“Jest to całkiem prawdopodobnie, panie”, mruknął niezmieszany Sorcor i pewnie już się rozglądał i węszył za statkiem przewożącym niewolników.

Mat Kennita miał piekielne szczęście, ponieważ niemal natychmiast dostrzegł typowy chalcedzki statek niewolniczy. “Fortuna” była szeroka i głęboka, dzięki czemu jej ładownie mieściły ogromną liczbę więźniów. Piracki kapitan nigdy nie widział, by Sorcor z taką pożądliwością dyrygował pościgiem, a później tak starannie podchodził przeciwnika. Nawet wiatr pomagał “Marietcie” i tuż przed świtem mat rozkazał abordaż. Na początek piraci przygotowali balistę, załadowali ją kulą łańcuchowo-hakową i wycelowali w osprzęt “Fortuny”, by ją nieco uszkodzić, a równocześnie sczepić ze sobą dwa statki. Ten sposób walki wymyślił ostatnio Sorcor i Kennit traktował go z pewnym sceptycyzmem.

– Wprowadzisz załogę na pokład, panie? – spytał mat, gdy ze zdobytego statku rozległy się odgłosy alarmu na widok “Marietty”.

– Och, chyba tobie pozostawię ten zaszczyt – oświadczył cierpko Kennit, po czym pochylił się leniwie nad relingiem, oddając tym samym zarówno pogoń, jak i samą bitwę całkowicie w ręce Sorcora. Jeśli mata skonsternował brak entuzjazmu kapitana, niczego nie dał po sobie poznać. Skoczył na równe nogi i zaczął wykrzykiwać rozkazy do zgromadzonych na pokładzie piratów, którzy najwyraźniej podzielali jego bitewny zapał, ponieważ z ochotą go słuchali. Na maszty wciągnięto dodatkowe żagle i nocny wiatr popchnął “Mariettę” naprzód. Kennit cieszył się z pomyślnego wiatru, dzięki niemu bowiem nie czuł smrodu niewolniczego statku.

70
{"b":"108284","o":1}