Литмир - Электронная Библиотека

Althea zwinęła się w kłębek przy grodzi. Statek uświadomił sobie, że dziewczyna zmarznie dzisiejszej nocy. Kadłub był wprawdzie mocny, ale wilgoć wciskała się wszędzie. “Paragon” wyczuwał ciało Althei, nieruchome i maleńkie w stosunku do jego… Nie spała, oczy miała prawdopodobnie otwarte i zapewne wpatrywała się w mrok.

Minęło trochę czasu. Może minuta, może spora część nocy. Trudno powiedzieć. Po plaży szedł Brashen. “Paragon” znał odgłos jego kroków i pijackie szemranie. Dziś głos przyjaciela był ponury ze zmartwienia i statek osądził, że młodzieńcowi kończą się pieniądze. Jutro zacznie się skarżyć na swoją lekkomyślność, a później odejdzie i wyda resztę. Potem znowu wypłynie w morze.

“Paragon” tęsknił za Brashenem. Posiadanie towarzystwa było interesujące i ekscytujące, choć także kłopotliwe i niepokojące. Obecność chłopaka i dziewczyny skłaniała statek do myślenia o rzeczach, których nie powinien rozpamiętywać.

– “Paragonie” – pozdrowił go Brashen z bliskiej odległości. – Proszę o pozwolenie wejścia na pokład.

– Zezwalam. Althea Vestrit jest tutaj.

Zapadło milczenie. “Paragon” niemal widział, jak Brashen wytrzeszcza na niego oczy.

– Szukała mnie? – spytał wreszcie niskim głosem.

– Nie ciebie. Mnie. – Odpowiedź sprawiła “Paragonowi” przyjemność. – Rodzina ją wyrzuciła i nie miała się gdzie podziać, więc przyszła tutaj.

– Ach tak. – Kolejna pauza. – Nie jestem zaskoczony. No cóż, im szybciej dziewczyna się podda i wróci do domu, tym mądrzejszą podejmie decyzję. Chociaż pewnie dojdzie do takiego wniosku dopiero po dłuższym zastanowieniu. – Brashen ziewnął potężnie. – Czy Althea wie, że mieszkam na pokładzie? – Ostrożne pytanie, niemal z błaganiem o negatywną odpowiedź.

– Oczywiście, że tak – odparł gładko “Paragon”. – Powiedziałem jej, że wybrałeś kajutę kapitańską i że musi sobie poszukać innego miejsca.

– Aha. No cóż, to miło z twojej strony. Naprawdę miło. Dobranoc, zatem. Ledwie się trzymam na nogach.

– Dobrej nocy, Brashenie. Śpij słodko.

W kilka chwil później młodzieniec znalazł się w kwaterach kapitańskich. W następnej minucie “Paragon” poczuł, że Althea się podnosi. Próbowała się zachowywać cicho, ale wrażliwe uszy statku odbierały nawet najdelikatniejsze odgłosy. Kiedy w końcu dotarła do drzwi kajuty, w której Brashen rozwiesił hamak, zatrzymała się, potem bardzo lekko zastukała.

– Brash? – spytała spokojnie.

– Co? – odparł ochoczo. Nie spał, nawet nie starał się zasnąć. Czyżby czekał na dziewczynę? Skąd mógł wiedzieć, że Althea do niego przyjdzie?

Dziewczyna głęboko zaczerpnęła oddechu.

– Mogę z tobą porozmawiać?

– A zdołam cię powstrzymać? – rzucił gderliwie. Najwyraźniej była to dla Althei swojska odpowiedź, ponieważ jej nie zaskoczyła. Dziewczyna położyła rękę na kulce, nie otworzyła wszakże drzwi.

– Masz latarnię lub świecę? – spytała.

– Nie. Czy o tym chciałaś rozmawiać? – Jego ton wydał się “Paragonowi” bardziej szorstki.

– Nie. Po prostu lubię widzieć, do kogo mówię.

– Po co? Wiesz, jak wyglądam.

– Kiedy jesteś pijany, bywasz niemożliwy.

– Tylko gdy jestem pijany. Ty natomiast jesteś niemożliwa przez cały czas.

Althea posmutniała.

– Nie wiem, po co w ogóle się do ciebie odzywam.

– No to jest nas już dwoje – mruknął Brashen, jak gdyby do siebie.

“Paragon” nagle się zastanowił, czy para zdaje sobie sprawę z tego, jak wyraźnie słyszał każde ich słowo i ruch. Czy wiedzieli, że statek stanowi ich niewidoczną widownię? A może sądzili, że są sami? Brashen chyba powinien przynajmniej coś podejrzewać.

Althea westchnęła ciężko, potem pochyliła głowę na obite boazerią drzwi.

– Nie ma nikogo innego, z kim mogłabym pomówić. A naprawdę potrzebuję rozmowy. No, mogę wejść? Nienawidzę gadać przez drzwi.

– Nie są zamknięte – odparł niechętnie, nie ruszając się z hamaka.

W ciemnościach Althea pchnęła drzwi. Przez moment stała niepewnie w progu, potem weszła po omacku i podeszła do ściany. Starała się nie upaść na pochyłym pokładzie.

– Gdzie jesteś?

– Tu, w hamaku. Lepiej usiądź, zanim się przewrócisz.

Na tym stwierdzeniu skończyła się jego uprzejmość. Dziewczyna usiadła. Stopy wbiła w pochyłą podłogę, plecami oparła się o grodź. Wzięła głęboki wdech i zaczęła:

– Brashenie, w ostatnich dwóch dniach legło w gruzach całe moje dotychczasowe życie. Nie wiem, co zrobić.

– Idź do domu – rzucił bez sympatii. – Wiesz, że w końcu musisz tam wrócić. Im dłużej to odkładasz, tym trudniej ci będzie podjąć decyzję. Więc podejmij ją teraz.

– Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Zresztą, powinieneś mnie zrozumieć. Sam nie wróciłeś do domu.

Brashen parsknął krótkim, gorzkim śmiechem.

– Doprawdy? Wyobraź sobie, że spróbowałem i mnie nie przyjęli, ponieważ zbyt długo czekałem. Wiesz zatem, że dobrze ci radzę. Wróć do domu, póki jeszcze możesz, póki dla odzyskania domowego łóżka i wiktu wystarczy chwila pokory i przeprosiny. Jeśli będziesz za długo zwlekała, przyjdzie im do głowy słowo “hańba”, później przyzwyczają się do życia bez rodzinnej wichrzycielki i nie wpuszczą cię pod swój dach, niezależnie od tego, jak bardzo będziesz błagała i poniżała się.

Althea milczała przez długi czas.

– Naprawdę ci się to przydarzyło? – spytała w końcu.

– Nie. Wymyślam sobie na poczekaniu – odrzekł cierpko.

– Przykro mi – stwierdziła po dłuższej chwili, po czym śmielej kontynuowała: – Niestety, nie mogę wrócić. Przynajmniej póki Kyle nie wypłynie z portu. A potem, jeśli wrócę, to tylko po rzeczy.

Brashen poruszył się w hamaku.

– Mówisz o sukienkach i błyskotkach? O drogocennych pamiątkach z dzieciństwa? O swojej ulubionej poduszce?

– I o mojej biżuterii. Jeśli zajdzie potrzeba, będę ją mogła spieniężyć.

Znowu poruszył się niespokojnie.

– Po co ci to wszystko? Szybko odkryjesz, że i tak nie możesz ciągnąć za sobą całego majdanu. A co do biżuterii, wyobraź sobie, że już ją zabrałaś, z bólem sprzedałaś kawałek po kawałku, pieniądze wydałaś i teraz znowu musisz sobie poradzić sama. Oszczędzisz w ten sposób czas, a twoje dziedzictwo zostanie w rodzinnym domu. Chyba że Kyle już nim rozporządził…

Milczenie, które nastąpiło po gorzkim stwierdzeniu młodzieńca, było mroczniejsze niż bezgwiezdna ciemność, w którą wpatrywał się “Paragon”. Kiedy Althea ponownie się odezwała, w jej głosie dźwięczała twarda determinacja.

– Wiem, że masz rację. Muszę coś postanowić i to jak najszybciej. Znaleźć sobie pracę. Znam się jedynie na żeglarstwie. Zresztą tylko w ten sposób mogę wrócić na pokład “Vivacii”. Ale nikt mnie nie zatrudni w takim stroju…

Brashen prychnął z pogardą.

– Staw czoło prawdzie, Altheo. Nikt cię nie zatrudni, niezależnie od twojego stroju. Zbyt dużo świadczy przeciwko tobie. Jesteś kobietą, córką Ephrona Vestrita, a Kyle Haven wścieknie się na każdego, kto cię przyjmie.

– Dlaczego fakt, że jestem córką Ephrona Vestrita, miałby stanowić przeszkodę w zatrudnieniu mnie? – spytała dziewczyna piskliwie. – Mój ojciec był dobrym człowiekiem.

– Tak, to prawda, nawet bardzo dobrym. – Na chwilę ton Brashena złagodniał. – Musisz się jednak nauczyć, że nie jest łatwo przestać być kupiecką córką. Nawet synem… Z zewnątrz grupa Pierwszych Kupców z Miasta Wolnego Handlu wygląda na zgodne przymierze. Ale my, ty i ja pochodzimy z samego środka i fakt ten obraca się przeciwko nam. Widzisz, jesteś przedstawicielką Vestritów. Wiedz zatem, że niektóre rodziny prowadzą z wami handel, inne jednak z wami konkurują. Jak wszyscy, macie sojuszników i przeciwników, chociaż zapewne niewielu jawnych wrogów… Kiedy pójdziesz szukać pracy, przydarzy ci się to, co mnie. “Brashen Treli? Ach, syn Kelfa Trella? Hm, a dlaczego nie pracujesz dla swojej rodziny, chłopcze? Poróżniłeś się z nimi? Widzisz, jeśli cię zatrudnię, opowiem się przeciwko twemu ojcu, a nie chcę tego, sam rozumiesz”. Zresztą nie wszyscy mówili to szczerze, większość patrzyła na mnie i odsyłała mnie. “Wróć za cztery dni”, oświadczali, a gdy wracałem, już ich nie było w porcie. Przeciwnicy twojej rodziny również cię nie zatrudnią, ponieważ nie lubią nikogo, kto nosi twoje nazwisko.

69
{"b":"108284","o":1}