– Altheo, dobrze się czujesz? – zakłócił jej wspomnienia Kyle.
– Najlepiej jak to możliwe, dziękuję ci – odparła sztywno. Mężczyzna wiercił się przez chwilę, potem odchrząknął, jak gdyby zamierzał jeszcze coś powiedzieć. Dziewczynę ocalił woźnica, który zatrzymał konia przed ich domem. Zeskoczył, stanął przy boku dwukółki i podał Althei dłoń, zanim jej szwagier zdążył się choćby poruszyć. Kiedy wysiadła, uśmiechnęła się do chłopca, a ten wyszczerzył do niej zęby. W chwilę później otworzyły się drzwi domu i wypadła z nich Keffria, krzycząc:
– Och, Kyle'u, Kyle'u, jakże się cieszę, że wróciłeś do domu. To wszystko jest po prostu okropne!
Selden i Malta biegli tuż za matką, która pędziła do męża, pragnąc go objąć. Za całą trójką szedł starszy, zakłopotany chłopiec. Wyglądał dziwnie znajomo, zapewne jakiś kuzyn albo inny krewniak.
– Mnie również cię miło widzieć, Keffrio – wymamrotała Althea z sarkazmem i skierowała się do drzwi.
Wnętrze domu było chłodne i zacienione. Dziewczyna stała przez moment, z przyjemnością przyzwyczajając oczy do otoczenia. Jakaś kobieta, której nie rozpoznała, pojawiła się z miską pachnącej wody i ściereczką. Zaczęła witać Altheę i wypytywać ją. Dziewczyna odprawiła ją gestem.
– Wszystko w porządku. Mam na imię Althea i mieszkam tu. Gdzie jest mój ojciec? W salonie?
Wydało jej się, że dostrzega krótki błysk współczucia w oczach służącej.
– Wiele dni upłynęło, odkąd czuł się wystarczająco dobrze, by przebywać w salonie, panno Altheo. Jest w swojej sypialni. Pani matka siedzi przy nim.
Buty biegnącej pędem Althei zastukały na kaflowej podłodze korytarza. Zanim dziewczyna dotarła do drzwi, z sypialni ojca wyłoniła się Ronica. Jej czoło marszczyło się ze zmartwienia.
– Co się tu dzieje? – zapytała, a później, kiedy rozpoznała młodszą córkę, krzyknęła z ulgą: – Och, wróciłaś? Kyle też?
– Jest na zewnątrz. Czy ojciec nadal choruje? Minęło tyle miesięcy, sądziłam, że z pewnością już…
– Twój ojciec jest umierający, Altheo – odparła bez ogródek matka.
Dziewczyna aż się wzdrygnęła. W oczach Roniki dostrzegła wielkie zmęczenie, na twarzy przybyło zmarszczek. Matka mocno zaciskała usta i garbiła ramiona. Althea zrozumiała, że jej szokujące słowa nie wynikały z okrucieństwa, lecz z rozpaczy. Zawsze przekazywała córce szczerze wszystkie nowiny, teraz postąpiła nie inaczej.
– Och, matko – powiedziała i podeszła do Roniki, lecz ta zamachała tylko rękoma. Dziewczyna natychmiast się powstrzymała. Ronica Vestrit nie należała do kobiet wypłakujących się w czyichś ramionach. Uginała się pod ciężarem smutku, lecz nie zamierzała mu się całkowicie poddać.
– Idź się zobaczyć z ojcem – rzuciła córce. – Pyta o ciebie niemal co godzinę. Muszę porozmawiać z Kyle'em. Trzeba załatwić mnóstwo spraw. Obawiam się, że zostało niewiele czasu… Wejdź do niego teraz. Idź już. – Poklepała Altheę dwukrotnie po ramieniu, potem pospiesznie odeszła. Dziewczyna słyszała tupot butów i szelest spódnicy odchodzącej korytarzem matki. Spojrzała za nią jeszcze raz, po czym pchnęła drzwi do sypialni ojca.
Nie znała dobrze tego pokoju. Gdy była małym dzieckiem, nie miała do niego wstępu. Podczas swoich pobytów w domu ojciec spędzał tam czas z matką Althei, a dziewczynka oburzała się na poranki, kiedy nie wolno jej było zakłócać odpoczynku rodziców. Jako dorosła osoba zrozumiała, że podczas krótkich wizyt ojca rodzice bardzo sobie cenią czas spędzany tylko we dwoje i z rozmysłem unikała ich sypialni. Pamiętała jednak, że jest to wielka, jasna izba z dużymi oknami, której wystrój stanowiły egzotyczne meble i inne przedmioty przywożone z licznych wypraw. Na białych ścianach wisiały wachlarze z piór, ozdobione muszelkami maski, paciorkowe gobeliny i wykute w miedzi krajobrazy. Tył łóżka wykończono rzeźbionym tekiem. W zimie na grubym materacu zawsze leżały kołdry z pierza i futrzane narzuty. Latem obok podgłówków stały wazony z kwiatami, a na łóżku leżały cienkie bawełniane prześcieradła pachnące różanym olejkiem. Althea otworzyła drzwi, wchodząc w półmrok. Silniejsza niż różana okazała się gęsta, cierpka woń choroby i ostry zapach leków. Okna były zamknięte, zaciągnięte kotary nie przepuszczały światła. Dziewczyna poruszała się niepewnie po pomieszczeniu, póki jej oczy nie przyzwyczaiły się do ciemności.
– Papo? – spytała z wahaniem, patrząc w stronę łóżka. Odpowiedzi nie było.
Althea podeszła do okna i odsunęła ciężkie brokatowe zasłony, wpuszczając do środka trochę popołudniowego światła. Ukośne promienie słońca padły na łóżko, oświetlając narzutę, a na niej przezroczystą, żółtą rękę, która przypominała gołe, zgięte szpony martwego ptaka. Dziewczyna podeszła do łoża chorego i zajęła krzesło należące do matki. Mimo miłości do ojca, gdy chwyciła jego słabą dłoń w swoją, przez chwilę czuła napływ mdłości. Miała wrażenie, że mięśnie i ciało gdzieś zniknęły, a ręka składała się teraz tylko z kości i skóry. Pochyliła się do przodu i spojrzała w twarz ojca.
– Papo?
Chory ledwie żył. Tak przynajmniej pomyślała w pierwszej chwili. Później usłyszała chrapliwy oddech.
– Altheo – wydyszał Ephron Vestrit zachrypniętym głosem. Ciężkie powieki podniosły się, oczy otworzyły. Spojrzenie ojca zatraciło już ostrość i surowość. Jego oczy były zapadnięte i nabiegłe krwią, białka pożółkłe. Dopiero po długiej chwili zdołał skupić wzrok na córce. W końcu wpatrzył się w nią, a ona desperacko próbowała ukryć przerażenie.
– Papo, wróciłam do domu – powiedziała ze sztucznym ożywieniem, jak gdyby jej ton mógł cokolwiek zmienić.
Ręka mężczyzny szarpnęła się słabo w jej dłoni, potem jego oczy ponownie się zamknęły.
– Umieram – oświadczył zrozpaczonym, gniewnym głosem.
– Och, papo, nie, na pewno poczujesz się lepiej, przecież…
– Bądź cicho. – Był to kapitańsko-ojcowski rozkaz, choć Ephron wypowiedział go zaledwie szeptem. – Tylko jedna rzecz teraz się liczy. Zabierz mnie na “Vivacię”. Muszę umrzeć na jej pokładzie. Muszę.
– Wiem – odparła po prostu. Porzuciła smutek i próżne rozważania. Nie było już na nie czasu. – Przygotuję wszystko.
– Zacznij natychmiast – ponaglił ją. Głos był chrapliwy i słaby. Dziewczynę zalała fala rozpaczy, odzyskała jednak równowagę.
– Nie zawiodę cię – obiecała. Ojciec wyszarpnął rękę. – Idę natychmiast.
Kiedy wstała, mężczyzna przez chwilę ciężko oddychał, w końcu wycharczał:
– Altheo!
Zatrzymała się. Ojciec zasapał się, potem głęboko zaczerpnął powietrza.
– Keffria i jej dzieci… Nie są takie silne jak ty. – Wziął kolejny szaleńczy wdech. – Musiałem ich wyposażyć. Musiałem.
Z całych sił starał się coś jeszcze powiedzieć, ale zabrakło mu tchu.
– Oczywiście, że tak – odparła. – Zabezpieczyłeś nas wszystkich. Nie martw się o to teraz. Wszystko będzie dobrze. Przyrzekam ci.
Opuściła pokój. Znajdowała się już w połowie korytarza, gdy w pełni dotarły do niej własne słowa. Co rozumiała przez tę obietnicę? Że dopilnuje, by jej ojciec umarł na żywostatku, którym tak długo dowodził! Jakże niesamowicie i okrutnie to zabrzmiało. Uświadomiła sobie, że gdy przyjdzie na nią czas, jedynym problemem będzie miejsce, w którym dokona żywota. Chciałaby umrzeć na deskach “Vivacii”. Potarła twarz. Miała wrażenie, że właśnie się budzi. Jej policzki były mokre od łez. Płakała. Natychmiast się za to zganiła: Nie czas na to, nie teraz. Nie czas na uczucia, nie czas na płacz.
Kiedy pospiesznie wyszła z domu na jaskrawe światło, niemal wpadła w grupę zgromadzonych tam ludzi. Oślepła na moment od słońca. Wszyscy, jej matka, Kyle, Keffria i ich dzieci patrzyli na nią w milczeniu. Spojrzała na nich z przerażeniem.
– Biegnę przygotować statek – oznajmiła w końcu. – Dajcie mi godzinę. Potem przywieźcie tam papę.
Kyle ponuro zmarszczył brwi i najwyraźniej zamierzał coś powiedzieć, uprzedziła go jednak Ronica. Skinęła głową i oświadczyła głucho:
– Zrobimy tak. – Po tych słowach zamilkła, lecz Althea widziała, jak matka usiłuje przełknąć ślinę, by ze ściśniętego żalem gardła mogły wydobyć się jeszcze jakieś słowa. – Pospiesz się – zdołała w końcu wyszeptać, a córka skinęła głową. Ruszyła pieszo aleją w dół. Zanim posłaniec dotrze do miasta i zamówi dla niej powóz, ona będzie już o krok od statku.