Литмир - Электронная Библиотека

Lekko zeskoczył z pokładu do doków. Natychmiast zafalował wokół niego tłum rozgadanych sprzedawców, lecz jedno jego gniewne spojrzenie uciszyło ich wszystkich. Dawno już sobie wyrobił reputację w Łupogrodzie. Myśl ta napełniła go jedynie jeszcze większą goryczą. Ludzie ustępowali, kiedy przepychał się obok nich. Reputacja w Łupogrodzie! Też coś! Była równie cenna jak podziwianie swojej facjaty w kałuży sików. Kennit był kapitanem statku, ale jak długo jeszcze? Tak długo, póki podległe mu kundle wierzą w jego pięść i ostrze. Za dziesięć lat pojawi się ktoś ambitniejszy, szybszy albo bardziej podstępny od niego i wtedy Kennit może się zmienić w jednego z tych żebraków o szarych twarzach, którzy kręcili się po alejkach okradając pijaków lub wystawali przed tawernami błagając o odpadki.

Miotał nim gniew, niczym szalejąca we krwi trucizna. Młody pirat zdawał sobie sprawę z tego, że mądrzej byłoby poszukać miejsca, gdzie w samotności przeczekałby ponury nastrój, czuł jednak tak wielką nienawiść do samego siebie i do świata, że nie myślał racjonalnie. Nienawidził lepkiego, czarnego błota ulic i bocznych dróżek, nie cierpiał brudnych kałuż, które przeskakiwał, czuł wstręt do fetoru i hałasu Łupogrodu. Żałował, że nie może wziąć odwetu na swoim świecie i własnej głupocie poprzez zniszczenie wszystkiego wokół.

Wiedział, że nie ma czasu na negocjacje. Nie dbał o to. Pośrednicy w Łupogrodzie pobierali dla siebie tak wielki procent, że właściwie nie warto było robić z nimi interesów. Bardziej się opłacało sprzedać towary w Chalced. Wszystkie łupy, które zdobyli między Chalced i domem, praktycznie trzeba było oddać sępom. Zdenerwowany i roztargniony, sprzedał jedwab za połowę jego wartości, a kiedy kupiec próbował zapłacić równie niewiele za brandy i cindin, Kennit ostro zareagował gniewem. Handlarz zapłacił w końcu za trunki znacznie powyżej ich wartości, żeby tylko piracki kapitan nie udał się z całym ładunkiem do kogoś innego. Transakcję przypieczętowano kiwnięciem głowy, ponieważ Kennit zbyt pogardzał tym człowiekiem, by uścisnąć mu dłoń. Złoto miało zostać wypłacone następnego dnia, gdy handlarz przyśle swoich robotników portowych, by rozładowali ładunek.

Bez zbędnych ceregieli opuścił sklep.

Na zewnątrz zapadł już letni zmierzch. Z tawern docierały chrapliwe i coraz głośniejsze odgłosy; bzyczenie owadów i rechot żab z okolicznych moczarów i słonawej, bagiennej doliny stanowiły chór w tle. Wraz ze spadkiem temperatury nos Kennita zaatakowało mnóstwo nowych zapachów. Śliskie uliczne błoto pluskało hałaśliwie pod jego butami. Szedł samym środkiem ulicy, z dala od przyćmionych alejek, w których czaili się grabieżcy. Większość z nich była tak zdesperowana, że napadała na każdego mijającego ich przechodnia. Nagle i tak gwałtownie, jak gdyby przypomniał sobie o zapomnianym spotkaniu, Kennit zrozumiał, że jest głodny i spragniony. Czuł się też zmęczony. I nie było mu do śmiechu.

Fala gniewu osłabła, pozostawiając po sobie znużenie i smutek. Rozpaczliwie starał się obarczyć kogoś odpowiedzialnością za zaistniałą sytuację. Nie chciał przyznać, że wina, jak zawsze, leżała po jego stronie. Nie mógł jej złożyć na kogoś innego, nie mógł też nikogo ukarać. Zresztą stale popełniał nowe błędy.

Niemal bezwiednie dotarł do burdelu Bettel. Światło przeciekało przez żaluzje niskich okien. Ze środka docierała cicha muzyka i ostry głos śpiewającej sopranistki. W pirackim mieście było zaledwie kilkanaście wielokondygnacyjnych budynków; należał do nich lokal “U Bettel”. Biała farba, maleńkie balkony i czerwone dachówki – budowla wyglądała jak lupanar przeniesiony z Chalced i rzucony w błota Łupogrodu. Donice z kwiatami na schodach przesycały powietrze przyjemnym zapachem, dwie miedziano-mosiężne latarnie kusząco świeciły po obu stronach zielono-złotych drzwi. Pełniący straż dwaj zbóje błyskali w stronę Kennita kretyńskimi, porozumiewawczymi uśmieszkami. Natychmiast ich znienawidził, bo byli tak duzi i głupi, a na utrzymanie zarabiali wykorzystując jedynie własne mięśnie. Błędnie sądzili, że to zawsze wystarcza, młody kapitan wiedział jednak więcej o życiu. Zapragnął chwycić ich za gardła, stuknąć jedną uśmiechniętą gębą o drugą, zobaczyć, jak ich czaszki zderzają się ze sobą, a następnie roztrzaskane odsuwają się od siebie. Miał ochotę poczuć, jak ich tchawice pękają pod jego palcami i usłyszeć ostatnie oddechy świszczące w zmiażdżonych gardzielach.

Uśmiechnął się lekko do nich. Nadal patrzyli na niego, a ich uśmieszki stały się nieco nieprzyjemne i szydercze. W końcu rozstąpili się na boki i prawie się kuląc zrobili mu przejście.

Drzwi burdelu zamknęły się za Kennitem, separując go od błota i smrodu Łupogrodu. Kapitan znalazł się w wyłożonym dywanem foyer, oświetlonym przyćmionym żółtym światłem latarni. W powietrzu unosiła się znajoma woń perfum Bettel i pachnący dymem aromat palonego cindinu. Śpiew i muzyczny akompaniament były teraz wyraźniejsza Przed Kennitem stanął służebny chłopiec i wskazał niemo na zabłocone buty kapitana. Kennit skinął leciutko głową, a wtedy służący podskoczył do niego ze szczotką, aby zetrzeć z butów najgorsze błoto, po czym starannie przetarł je szmatką. Następnie nalał chłodnej wody do miski i podsunął ją Kennitowi. Kapitan zdjął z ramienia chłopca ściereczkę, zmoczył ją, po czym wytarł całodzienny pot i kurz z twarzy oraz rąk. Kiedy skończył, służący bez słowa podniósł na niego oczy, a wtedy Kennit pogłaskał go po wygolonej głowie. Chłopiec wyszczerzył do niego zęby i przebiegł pomieszczenie, by otworzyć dla niego drugie drzwi.

Białe drzwi powoli się rozsunęły i śpiew stał się głośniejszy. Kennit dostrzegł kobietę o blond włosach. Siedziała po turecku na podłodze i akompaniując sobie na trzech małych bębenkach śpiewała piosenkę o swoim dzielnym ukochanym, który wypłynął w morze. Kennit ledwie na nią spojrzał. Nie przyszedł tu dla sentymentalnych śpiewek. Zanim zdążył się zniecierpliwić, ze swego wyściełanego tronu podniosła się Bettel, podeszła i lekko wzięła go pod ramię.

– Kennicie! – krzyknęła głośno ze słodką dezaprobatą. – Więc w końcu przybyłeś, niegrzeczny chłopcze! “Marietta” zacumowała już wiele godzin temu! Co cię tak długo zatrzymało?

Właścicielka burdelu podfarbowała swe czarne włosy henną; otaczał ją ciężki jak jej klejnoty zapach ziół. Piersi falowały pod sukienką niczym morskie fale zalewające górne krawędzie nadburcia łodzi.

Zignorował jej zrzędzenie. Wiedział, że owe stwierdzenia miały połechtać jego próżność, ale swymi słowami Bettel tylko go rozdrażniła. Oczywiście, że go pamiętała. Płacił w końcu za to. Rozejrzał się ponad jej głową po pomieszczeniu – gustownie umeblowana sala, a w niej trochę zadbanych kobiet oraz mężczyzn siedzących na wyściełanych krzesłach i otomanach. Dwie kobiety uśmiechały się do Kennita. Były tu nowe. Żadna z pozostałych nie patrzyła mu w oczy. Kapitan ponownie spojrzał na Bettel, po czym przerwał potok grzecznościowej paplaniny.

– Nie widzę Etty.

Bettel posłała mu spojrzenie pełne pogardy i dezaprobaty.

– No, sądzisz, że tylko ty jeden obdarzasz ją względami? Etta nie może czekać na ciebie bez końca. Skoro przybyłeś tak późno, kapitanie Kennit, musisz…

– Idź po nią natychmiast. Wyślij ją do izby na szczycie. Czekaj! Niech się najpierw wykąpie, ja w tym czasie zjem. Przyślij mi dobry posiłek, ze świeżym chlebem. Żadnych ryb ani wieprzowiny, co do reszty sama zdecyduj. I wino, Bettel. Tylko dobre. Nie te gnijące winogrona, które zaserwowałaś mi ostatnio. W przeciwnym razie nigdy już nie odwiedzę twojego domu.

– Kapitanie, przypuszcza pan, że po prostu zapukam do tamtych drzwi i powiem jednemu z moich gości, że Etta potrzebna jest w drugiej sali? Sądzisz pan, że twoje pieniądze są lepsze niż innych? Skoro przybywasz pan tak późno, to musisz wybrać z…

Zignorował ją. Podszedł do umieszczonych w rogu pokoju krętych schodków i zaczął się po nich wspinać. Na drugim piętrze na chwilę się zatrzymał. Miał wrażenie, że za ścianą słyszy bieganinę szczurów. Parsknął z oburzeniem. Otworzył drzwi na ciemne schody i wszedł piętro wyżej. Tu, na poddaszu, znajdowała się izba, która przez żadną ze ścian nie łączyła się z innymi. Okno wychodziło na lagunę. Z przyzwyczajenia Kennit zapatrzył się najpierw w tamtą stronę. “Marietta” kołysała się cicho obok doku, na jej pokładzie paliła się jedna latarnia. Wszystko było w porządku.

27
{"b":"108284","o":1}