Литмир - Электронная Библиотека

Po raz kolejny zastanowił się nad kosztami i zyskami. Piractwo stałoby się legalne i jego ludziom przestałby grozić stryczek. Kennit prowadziłby otwarty handel z innymi portami. Gdyby zjednoczył pirackie wyspy i miasta, mogliby działać wspólnie. Położyliby kres napadom niewolniczych statków na miasta. Przez chwilę martwił się, że piratom mogłoby to nie wystarczyć, potem jednak odsunął tę myśl i marzył dalej. Handlarze z Chalced i Kupcy z Miasta Wolnego Handlu równie znacząco skorzystaliby na unormowanej sytuacji. Na przykład mogliby bez ryzyka używać Kanału Wewnętrznego prowadzącego wzdłuż wybrzeża do Miasta Wolnego Handlu, Chalced i ziem położonych za nimi. Rzecz jasna, droga nie byłaby bezpłatna. Nic nie ma za darmo. Ale byłaby bezpieczna. Przez wargi Kennita przemknął uśmiech. Polubiliby taką odmianę, pomyślał. Z zadumy wyrwało go nagłe poruszenie. Załoga pokładowa pospiesznie zrzucała i zabezpieczała liny. Szybko opuszczano ciężkie konopne pontony, dzięki którym kadłub “Marietty” nie zgrzytał o dok. Kapitan stał milczący i daleki, słuchając, jak Sorcor wykrzykuje rozkazy. Wszędzie wokół panował porządek i wrzała praca. Kennit nie poruszał się i nie odzywał, póki wszyscy marynarze nie zebrali się w śródokręciu pod nim, niespokojnie czekając na podział łupu. Kiedy Sorcor wspiął się na pokład i stanął obok kapitana, ten lekko skinął mu głową, a następnie odwrócił do swoich ludzi.

– Zaproponuję wam to samo, co podczas trzech ostatnich wizyt w portach. Każdy z was może wziąć wyznaczone mu łupy i sprzedać, gdzie mu się żywnie podoba i najlepiej, jak potrafi. Osoby bardziej cierpliwe i rozsądne mogą pozostawić sprzedaż swoich łupów mnie i matowi. Na pewno znacznie na tym zyskają. Ci, którzy zdecydują się na takie rozwiązanie, niech wrócą na statek pojutrze po swoją dolę. – Popatrzył po twarzach piratów. Niektórzy patrzyli mu w oczy, inni wymieniali spojrzenia z towarzyszami. Wszyscy kręcili się niespokojnie jak małe dzieci. Czekały na nich miasto, rum i kobiety. Kennit odchrząknął. – Marynarze, którzy poprzednio wybrali takie rozwiązanie potwierdzą wam, że otrzymali znacznie więcej pieniędzy za swój łup niż pozostali. Handlarz win zapłaci lepszą cenę za cały nasz ładunek brandy niż każdy z was uzyska za pojedynczą beczkę od właściciela tawerny. Bele jedwabiu, zbywane handlarzowi jako partia, przyniosą daleko więcej niż sztuka płótna sprzedana jakiejś dziwce.

Przerwał. Stojący pod nim mężczyźni denerwowali się i niecierpliwili. Kennit zacisnął szczęki. Za każdym razem wykładał im swój punkt widzenia. Wiedzieli, co ich kapitan potrafi, lecz w momencie, gdy zadokowali, opuszczał ich cały zdrowy rozsądek. Poirytowany, westchnął krótko, po czym odwrócił się do swego mata:

– Przedstaw rejestr naszych zysków, Sorcorze.

Mat był przygotowany. Jak zawsze. Podniósł zwój i rozwinął go, jak gdyby zamierzał z niego czytać, ale Kennit wiedział, że nauczył się wszystkich liczb na pamięć. Ten człowiek nie potrafił nawet przeczytać własnego nazwiska, ale jeśli ktoś go spytał, jaką część z czterdziestu bel jedwabiu otrzyma każdy członek załogi, odpowiadał natychmiast. Piraci mruczeli z uznaniem, słuchając go. W doku czekali już na nich sutenerzy i ulicznice. Przywoływali ich i gwizdali, a niektóre portowe dziwki głośno wykrzykiwały swoją cenę. Ludzie Kennita niczym spętane zwierzęta przestępowali z nogi na nogę, popatrując to na Sorcora i jego zwój, to na przyjemności czekające ich w dokach i dalej, na błotnistych ulicach. Kiedy mat skończył, musiał dwukrotnie wyryczeć prośbę o milczenie, zanim kapitan zdołał się odezwać. Przemówił rozmyślnie łagodnym głosem.

– Ci z was, którzy pragną powierzyć mi swoje dobra, niech ustawią się w kolejce przed moją kwaterą. Pozostali mogą załatwić sprawy finansowe z Sorcorem.

Odwrócił się i odszedł do swojej kajuty. Wiedział, jak wyglądają rozliczenia mata. Marynarze odbierali tyle, ile wyliczał im Sorcor. Na przykład jedna trzecia część beli jedwabiu równała się dwóm piątym beczułki brandy albo połowie miarki cindinu. Skoro piraci nie mieli cierpliwości, by poczekać na gotówkę, przyjmowali wszelki ekwiwalent, jaki Sorcor uważał za stosowne im przyznać. Do tej pory Kennit ani razu nie słyszał, by któremuś z marynarzy nie odpowiadał ten podział łupów. Albo zatem, tak jak Kennit, jego ludzie nie kwestionowali uczciwości mata, albo po prostu nie ośmielali się skarżyć kapitanowi. Młodemu piratowi bardzo taka sytuacja odpowiadała.

Kolejka preferujących gotówkę za łupy była rozczarowująco krótka. Kapitan wręczał każdemu z nich po pięć soldów. Sądził, że taka kwota wystarczy im na opłacenie kobiety, alkoholu i jedzenia na wieczór oraz przyzwoitego pokoju w jakiejś gospodzie, gdyby zdecydowali się nie wracać w nocy na statek. Po otrzymaniu pieniędzy marynarze opuścili “Mariettę”. Gdy Kennit pojawił się na pokładzie, akurat ostatni pirat zeskakiwał na zatłoczony dok. Młodemu kapitanowi widok skojarzył się z rzucaniem krwistego mięsa w pełne rekinów wody. Ludzie na doku otoczyli ostatniego mężczyznę, ladacznice krzyczały, przekrzykiwali je sutenerzy, wołając, że taki bogaty młody marynarz woli od portowej dziwki butelkę rumu na stole i dobrą prostytutkę w łóżku na całą noc. Dziewczyny podsuwały mu też świeży chleb, słodycze i dojrzałe owoce. Marynarz uśmiechał się szeroko, zadowolony z powodzenia i najwyraźniej nie pamiętał, że gdy tylko ci ludzie wytrząsną z jego kieszeni ostatnią monetę, bez skrupułów pozostawią go w pierwszej lepszej bocznej alejce lub rynsztoku.

Kennit oddalił się od wrzeszczącej ciżby. Sorcor skończył już pracę. Stał teraz na wysokim pokładzie przy rumplu i wpatrywał się w miasto. Kennit zmarszczył lekko brwi. Mat zapewne obliczał, ile dóbr pozostało. Po sekundzie kapitan rozchmurzył się. Wiedział, że sposób Sorcora jest najskuteczniejszy. Wręczył matowi ciężki worek z monetami. Mężczyzna wziął go bez słowa, po chwili wzruszył ramionami i spojrzał na kapitana.

– A zatem, Sorcorze. Jedziesz ze mną zmienić nasz ładunek w złoto?

Mat z zakłopotania przestąpił z nogi na nogę.

– Jeśli nie masz, panie, nic przeciwko temu, chciałbym najpierw trochę czasu dla siebie.

Kennit ukrył rozczarowanie.

– Mnie wszystko jedno – skłamał, po czym dodał cicho: – Żałuję tylko, iż nie zdołałem przekonać ludzi, by przekazali mi swoje udziały. Im większe ilości towarów sprzedaję, tym lepszą uzyskuję cenę. Co sądzisz na ten temat?

Mężczyzna przełknął ślinę, potem odchrząknął.

– To ich prawo, panie. Mogą robić ze swoim łupem, co chcą. W Łupogrodzie zawsze tak się działo. – Przerwał i podrapał się w bliznę na policzku.

Kapitan wiedział, że mat długo waży słowa, zanim coś powie.

– To dobrzy ludzie, panie – podjął po chwili. – Dobrzy marynarze, prawdziwi żeglarze. Żaden z nich nigdy się nie wymiguje, czy chodzi o szycie żagla, czy też o wymachiwanie szablą. Ale nie zostali piratami, aby żyć zgodnie z narzucanymi przez kogoś zasadami, niezależnie od tego, jak wielkie korzyści mogliby dzięki temu osiągnąć. – Z trudem wytrzymał wzrok Kennita, kiedy oświadczył: – Ludzie nie zostają piratami, by podlegać czyimś rządom.

Chwilę milczał, po czym nagle nabrał pewności siebie.

– Ciężko pracują i chcą się nacieszyć swoimi zarobkami – ciągnął. – To zaprawieni marynarze, a nie odrzutki z lupanaru. Sprzedając ich łupy, sugerujesz im, panie, że sami nie potrafią tego zrobić. Obrażasz ich. – Potrząsnął w zamyśleniu głową. – To dzielni ludzie. Zdobyłeś ich sobie, panie. Poszliby za tobą w ogień. Ale wykaż się mądrością i nie próbuj decydować za nich. Cała ta gadka o królach i przywódcach bardzo ich niepokoi. Nie można zmusić człowieka, by dobrze dla ciebie walczył… – Sorcor urwał i spojrzał nagle na Kennita, jak gdyby dopiero teraz przypomniał sobie, do kogo mówi.

Młody kapitan poczuł przypływ lodowatego gniewu.

– Nie wątpię, że tak, Sorcorze. Dopilnuj wachty, ponieważ nie wracam tej nocy. Zostawiam statek w twoich rękach.

Po tych słowach odwrócił się i odszedł. Nie obejrzał się, nie spojrzał matowi w twarz. Jego stwierdzenie oznaczało rozkaz pozostania na statku przez noc, ponieważ umówili się, że podczas pobytów w porcie zawsze któryś z nich będzie spał na pokładzie. No cóż, niech sobie Sorcor zrzędzi. Przecież właśnie paroma zdaniami sparaliżował wszystkie marzenia, którymi Kennit karmił się przez ostatnie kilka miesięcy. Teraz, przemierzając wielkimi krokami pokład, zastanowił się, jak w ogóle mógł, niczym głupiec, snuć takie marzenia. Kim był? Tylko kapitanem żaglowca pełnego nicponi, z których żaden nie patrzył poza czubek własnego nosa.

26
{"b":"108284","o":1}