Литмир - Электронная Библиотека

Ronica wiedziała, że chodziło o coś więcej. Ich przodkowie odczuwali dumę, nazywając siebie Kupcami z Miasta Wolnego Handlu. Początkowo pragnęli stawić czoło magii spływającej wodami Rzeki Deszczowej. Pierwsi Kupcy próbowali założyć osadę tuż przy jej ujściu. Zbudowali domy na brzegu. Jako fundamentów użyli korzeni drzew palowych i rozpięli mosty między kolejnymi chatami. Podnosząca się i opadająca rzeka pędziła pod ich podłogami, dzikie burzowe wiatry kołysały w nocy ich domami. Czasem nawet ziemia falowała i drżała, a później – na dzień lub na miesiąc – rzeka stawała się nagle mlecznobiała i niosła śmierć.

Osadnicy wytrwali dwa lata, nie zważając na insekty, gorączkę i rwącą rzekę, która niszczyła wszystko, co wpadło w jej wody. Mimo tych niewygód, żyliby tam dalej, gdyby nie przegoniła ich w końcu magia. Małą grupkę Kupców zepchnęły na południe śmierć, choroba oraz osobliwy, paniczny strach, porażający kobietę, kiedy ugniatała ciasto na chleb. Albo szał samozniszczenia, który spadał na zbierającego drewno mężczyznę i nakazywał mu skok do rzeki. Te dwa pierwsze lata przeżyło tylko sześćdziesiąt dwie kupieckie rodziny z przybyłych trzystu siedmiu. Nawet teraz od Miasta Wolnego Handlu do ujścia Rzeki Deszczowej ciągnął się szlak opuszczonych miasteczek, znacząc ścieżkę osadniczych prób. Obecna lokalizacja miasta, na brzegach Zatoki Kupieckiej, okazała się odpowiednia. Znajdowali się wystarczająco daleko od rzeki i wszystkiego, co spływało jej wodami z Deszczowych Ostępów. Rzadko wspominano o rodzinach, które pozostały nad samą rzeką, chociaż byli (nazywano ich Kupcami z Deszczowych Ostępów) z mieszkańcami Miasta Wolnego Handlu spokrewnieni i absolutnie dla nich niezbędni. Ronica zdawała sobie z tego sprawę, ale nie lubiła o nich nawet myśleć.

– Davadzie? – Wyciągnęła rękę ponad łóżkiem Ephrona i lekko dotknęła ramienia starego przyjaciela. – Przepraszam cię. Mówię zbyt obcesowo o sprawach, które lepiej pominąć milczeniem.

– Nic nie szkodzi – skłamał kryjąc twarz w dłoniach. Po chwili podniósł pobladłą twarz i spojrzał swej rozmówczyni w oczy. – My, Pierwsi Kupcy, nie chcemy mówić między sobą o pewnych sprawach, natomiast nowi przybysze gawędzą o nich bez oporów. Zauważyłaś, jak niewielu z nich przywiozło ze sobą żony i córki? Nie przybyli tu, aby się osiedlić. Kupią ziemię, owszem, zasiądą w Radzie i wycisną z miasta tyle, ile zdołają, lecz stale będą wracać do Jamaillii. Tam się ożenią, tam zamieszkają ich kobiety, tam urodzą się im dzieci. Tam wrócą, by doczekać starości, a tu przyślą w swoim imieniu jednego lub dwóch synów. – Restart prychnął pogardliwie. – Pamiętasz imigrantów z Trzech Statków? Przypłynęli tu, uczciwie powiedzieliśmy im, jaką cenę trzeba płacić za zamieszkanie tutaj, a oni i tak zostali. Nowi przybysze są inni – przyjechali z nadzieją na zarobek, który zrosimy dla nich naszą krwią.

– Za ten stan rzeczy równie wielką odpowiedzialność ponosi Satrapa – stwierdziła Ronica. – Złamał słowo, które dał nam jego przodek Esclepius. Zapewniono nas, że nie będzie już więcej koncesji gruntowych dla nowo przybyłych, chyba że nasza Rada je zatwierdzi. Imigranci z Trzech Statków przybyli do nas z pustymi rękoma, byli wszakże chętni do pracy i stali się częścią naszej grupy. A przybysze z tej ostatniej fali żądają przyznania lefrów ziemi i nie baczą na to, kogo lub co krzywdzą. Felco Treeves zażyczył sobie terenów na stokach ponad chmielową doliną Kupca Drura i wypasa tam bydło. Klarowne dotąd źródełka Drura zmieniły teraz kolor na żółty i wyglądają jak krowie siki, a jego piwo z tego powodu nie nadaje się do picia. Potem przybył Trudo Fells i zażądał kawałka lasu, gdzie wycina dęby na meble i drzewo opałowe…

– Wiem, wszystko to wiem – uciął Davad ze znużeniem. – Roniko, po co teraz rozpamiętywać sprawy, które wyzwalają w nas tylko gorycz. Nie możemy udawać, że istnieje możliwość powrotu do poprzedniego stanu rzeczy. Tamten świat już nie wróci. A zauważ, że to dopiero pierwsza fala zmian. Możemy albo popłynąć z tą falą, albo pozwolić, by nas zatopiła. Pomyśl. Satrapa na pewno sprzeda kolejne koncesje, kiedy tylko ludzie zobaczą, że nowi przybysze całkiem dobrze sobie radzą. Przybędą następni. Co nam pozostaje? Pogodzić się ze zmianami i przystosować do nowej sytuacji. Uczmy się od przybyszów, jeśli trzeba. Przyjmijmy ich sposób działania, jeśli ułatwi nam to życie.

– Tak, tak – zazgrzytał Ephron. Jego głos przywodził na myśl otwieranie zardzewiałych zawiasów. – Nauczmy się lubić niewolnictwo tak bardzo, żebyśmy się nie martwili, gdy nasze wnuki zostaną niewolnikami, ponieważ nie zdołają spłacić stale rosnących corocznych długów. Jest jeszcze problem morskich węży, które przybywają na nasze wody zwabione zapachem statków przewożących niewolników i żywią się wyrzucanymi za burtę ciałami. Zaprośmy po prostu te stwory do Zatoki Kupieckiej, a nigdy już nie będziemy potrzebowali cmentarza w naszym mieście.

Dla chorego człowieka była to bardzo długa przemowa i Ephron na chwilę stracił oddech. Ronica wstała, by nalać mężowi makowego mleka. Jednakże, gdy wyjęła korek z ciężkiej brązowej butli, Ephron wolno pokręcił głową.

– Jeszcze nie – powiedział. Dyszał przez moment, po czym dodał: – Jeszcze chwilę. – Zmęczony spojrzał na Davada, na którego twarzy pojawiła się nietaktowna reakcja: konsternacja słabością starego przyjaciela. Ephron cicho zakaszlał.

Restart spróbował się uśmiechnąć.

– Dobrze, że się obudziłeś, Ephronie. Mam nadzieję, że nasza rozmowa nie zakłóciła twojego snu.

Przez kilkanaście sekund mąż Roniki bez słowa wpatrywał się w mężczyznę. Potem, z niedbałą nieuprzejmością człowieka chorego, zignorował go, a jego nieruchome oczy skupiły się na żonie.

– Są jakieś wiadomości z “Vivacii"? – spytał. Zadał to pytanie głosem głodującego, który pyta o jedzenie.

Ronica zaprzeczyła ruchem głowy, odstawiając makowe mleko.

– Ale niedługo powinna przypłynąć. Dostaliśmy informację z klasztoru, że jedzie do nas Wintrow. – Wypowiedziała ostatnie słowa pogodnym tonem, Ephron jednak tylko powoli opuścił głowę na poduszkę.

– A cóż on zrobi? Popatrzy z powagą i przed wyjazdem poprosi o ofiarę dla swojego klasztoru? Zrezygnowałem z tego chłopaka w chwili, gdy jego matka oddała go Sa. – Zamknął oczy i przez jakiś czas ciężko oddychał. Otworzył oczy, dopiero gdy odezwał się ponownie. – A niech szlag trafi tego Kyle'a. Miał wrócić kilka tygodni temu… Chyba że zabrał statek na dno. Razem z Altheą. Wiem, że powinienem powierzyć “Vivacię” Brashenowi. Kyle jest dobrym kapitanem, ale żeby zrozumieć zachowanie żywostatku, trzeba mieć w sobie kupiecką krew.

Ronica poczuła, że się rumieni. Wstydziła się słuchając, jak jej mąż w taki sposób mówi przy Davadzie o swoim zięciu.

– Jesteś głodny, Ephronie? A może spragniony? – Próbowała zmienić temat.

– Nie. – Zakaszlał. – Umieram. Chciałbym, żeby wrócił mój przeklęty statek. Pragnę umrzeć na jego pokładzie i ożywić go, w przeciwnym razie okaże się, że żyłem na daremno. Nie proszę chyba o wiele, prawda? Urodziłem się po to, by wypełnić przeznaczenie. Co będzie, jeśli wcześniej skonam? – Z trudem zaczerpnął tchu. – Maku, Roniko. Teraz daj mi maku.

Ronica nalała na łyżeczkę gęstego lekarstwa, przytrzymała ją przy ustach Ephrona, który bez skargi połknął syrop. Później zrobił kolejny wdech i skinął na dzbanek z wodą. Przez chwilę pił z filiżanki małymi łykami, po czym położył się na poduszkach z charczącym westchnieniem. Spowodowane wysiłkiem zmarszczki na jego czole nieco się wygładziły, usta lekko otworzyły. Przez chwilę popatrzył na Davada, ale nie do niego się odezwał.

– Nie sprzedawaj niczego, moja kochana. Uzbrój się w cierpliwość najdłużej jak zdołasz. Niech tylko umrę na pokładzie mojego statku, a “Vivacia” będzie ci dobrze służyła. Będzie ciąć fale jak żaden statek nigdy przedtem, szybko i mądrze. Nie zabraknie ci niczego, Roniko. Obiecuję. Wytrzymaj, a wszystko dobrze się ułoży.

Z każdym słowem mówił coraz wolniej i ciszej. Jego żona wstrzymała oddech, gdy Ephron wziął kolejny haust powietrza.

22
{"b":"108284","o":1}