– Nie, nie, dziękuję ci, szkoda fatygi. Przyszedłem na chwilę. Chociaż chętnie wypiłbym szklaneczkę wina. Ty i Ephron zawsze mieliście najlepsze piwnice w mieście.
– Boję się, że obudzimy chorego – powiedziała otwarcie.
– Och, postaram się mówić cicho. Chociaż, szczerze mówiąc, wolałbym przedłożyć tę propozycję jemu niż jego żonie. Sądzisz, że się wkrótce obudzi?
– Nie. – Ronica słyszała urazę we własnym głosie i zakaszlała lekko, sugerując, że jej ton spowodowało uczucie suchości w gardle. – Jeśli jednak chcesz mi podać warunki jakiejś oferty, przedstawię ją Ephronowi, jak tylko się obudzi. – Udawała, że zapomniała o winie. Nauczyła się czerpać satysfakcję z małych nieuprzejmości wobec tego człowieka.
– Na pewno, na pewno. Całe Miasto Wolnego Handlu wie, że zarządzasz domowymi funduszami. I majątkiem Ephrona, oczywiście. – Jowialnie pokiwał głową, jak gdyby powiedział jej ogromny komplement.
– Co to za oferta? – ponagliła go Ronica.
– Wyszła, rzecz jasna, od Fullerjona. Sądzę, że tylko z tego powodu zaprosił mnie dzisiaj na obiad. Ten mały parweniusz myśli chyba, że nie mam nic lepszego do roboty niż odgrywać rolę pośrednika między co lepszymi rodzinami w mieście. Gdybym nie przypuszczał, że ty i Ephron możecie właśnie teraz skorzystać na jego propozycji, powiedziałbym mu do słuchu. Sama rozumiesz, nie chciałem go zrażać. To tylko chciwy, mały handlarzyna, ale… – Wymownie wzruszył ramionami. – Bez takich jak on ledwie można prowadzić w Mieście Wolnego Handlu interesy.
– No więc co to za oferta? – podsunęła Ronica.
– Ach, tak. Chodzi o twoje najniższe grunty. Fullerjon chce je kupić. – Przy łóżku Ephrona dostrzegł tacę z sucharkami i owocami. Bez pytania poczęstował się sucharem.
Jego słowa zaszokowały Ronikę.
– Ależ one stanowią część ziem pierwotnie przyznanych rodzinie Vestritów. Satrapa Esclepius sam nam przydzielił ten obszar.
– No cóż, ty i ja znamy ważność takich spraw, lecz nowo przybyli, tacy jak Fullerjon… – zaczął pojednawczo Davad.
– Także je rozumieją. Dzięki tym ziemiom Vestritowie stali się rodziną kupiecką. Przyznanie gruntów to część umowy Satrapy z Kupcami. “Dwieście lefrów dobrej ziemi każdej rodzinie, która zechce popłynąć na północ i osiedlić się na Przeklętych Brzegach, nie zważając na zagrożenia spowodowane życiem blisko Rzeki Deszczowej”. W tamtych czasach nie było zbyt wielu chętnych. Wszyscy wiedzą, że wodami rzeki płynie złowroga magia. Najniżej położone ziemie oraz udziały w monopolu na handel towarami znad Rzeki Deszczowej czynią Vestritów rodziną kupiecką. Znasz Pierwszych Kupców, którzy wyprzedają przyznane im grunta? – mówiła gniewnym tonem.
– Nie musisz mi udzielać lekcji historii, Roniko Vestrit – zganił ją łagodnie Davad i wziął sobie następnego suchara. – Czy muszę ci przypominać, że moja rodzina przybyła tutaj w tej samej ekspedycji co twoja? Restartowie, tak jak Vestritowie, należą do Pierwszych Kupców. Wiem, co dla ciebie znaczą te ziemie.
– W takim razie jak możesz mi coś takiego proponować? – spytała zapalczywie.
– Ponieważ połowa Miasta Wolnego Handlu wie, jak kiepsko przędziesz, kobieto. Posłuchaj mnie. Nie masz kapitału, nie stać cię więc na wynajęcie dobrych robotników, którzy będą we właściwy sposób obrabiali te ziemie. Fullerjon jest bogaty. Gdy kupi twoją część, będzie miał wystarczająco dużo terenów, by prosić o miejsce w Radzie Miejskiej. Tak między nami, sądzę, że chodzi mu właśnie o nie. Pewnie chętnie nabędzie inne ziemie, choć te najniżej położone bardzo mu się podobają. Zaproponuj mu inny kawałek, a może go kupi. – Davad odchylił się w tył; nie krył niezadowolenia. – Sprzedaj mu pola pszenicy, i tak kiepsko je obrabiasz.
– A on zdobędzie sobie miejsce w Radzie Miasta Wolnego Handlu i zagłosuje za pozwoleniem na handel niewolnikami. Ziemie, które mu sprzedam, będzie obrabiał wykorzystując niewolników, więc jego zboże stanie się tańsze od mojego. Nie zdołam z nim konkurować. Ani ja, ani ty, ani żaden inny uczciwy Kupiec. Davadzie Restart, pomyśl. W tej ofercie zawarta jest prośba, żebym zdradziła nie tylko rodzinę Vestritów, ale nas wszystkich. Wystarczy już w Radzie naszego miasta zachłannych małych handlarzy. Pierwsi Kupcy ledwo mogą nad nimi zapanować. Nie zamierzam sprzedawać ziemi i miejsca w Radzie kolejnemu obcemu parweniuszowi.
Davad chciał coś powiedzieć, powstrzymał się jednak i położył małe dłonie na kolanach.
– To się stanie, Roniko – oświadczył w końcu. Usłyszała w jego głosie szczery żal. – My, dawni Kupcy, słabniemy. Wojny i piraci straszliwie nam utrudniali życie, a teraz, kiedy wojna już się niemal zakończyła, przybyli handlarze. Roją się wokół nas niczym pchły na umierającym króliku. Chcą z nas wyssać całą krew. Potrzebujemy ich pieniędzy, aby pokonać kryzys, zmuszają nas więc do taniej sprzedaży tego, co tak nas drogo kosztowało – naszej ojcowizny, naszych krwi i naszych dzieci…
Przez moment jego głos drżał i Ronica nagle przypomniała sobie, że krwawa zaraza uczyniła Davada wdowcem i zabrała mu wszystkie dzieci. Nigdy się powtórnie nie ożenił.
– To się zdarzy, Roniko – powtórzył. – Ci ź nas, którzy przeżyją, przystosują się do obecnych czasów. Kiedy nasze rodziny osiedliły się w Mieście Wolnego Handlu, były biedne, głodne i och, bardzo otwarte na wszystkie nowości. Umieliśmy się zaadaptować w nowym środowisku. Teraz zatraciliśmy tę zdolność. Upodobniliśmy się do tych, przed którymi uciekliśmy. Tłuści tradycjonaliści, rozpaczliwie i kurczowo trzymający się własnych monopoli. Pogardzamy napływającymi do nas nowymi handlarzami tylko dlatego, że tak bardzo przypominają nas samych sprzed lat. Czy też raczej naszych prapradziadów z opowieści, które o nich słyszeliśmy.
Przez moment Ronica była skłonna się zgodzić z Davadem. Wtedy wszakże poczuła napływ gniewu.
– Ależ oni w niczym nie przypominają naszych przodków! Tamtych można porównać do wilków, a tych do wypatrujących padliny sępów! Kiedy pierwszy Carrock postawił stopę na tym brzegu, wiele ryzykował. Aby kupić sobie miejsce na statku, sprzedał wszystko, co miał, a następnie zapożyczył się u Satrapy pod zastaw połowy zysków spodziewanych w następnych dwudziestu latach. I po co? Dla kawałka ziemi i gwarancji udziału w monopolu. Otrzymał ściśle wyznaczony areał i miał prawo handlować wszystkimi towarami, które uzna za warte dalszej sprzedaży. A gdzież mógł prowadzić te wspaniałe interesy? Na obszarze wybrzeża, który przez setki lat znany był jako Przeklęte Brzegi, w miejscu, skąd nawet bogowie uciekli. Co nasi przodkowie tu znaleźli? Choroby, o których nigdy przedtem nie słyszeli, złowrogą magię, która w ciągu jednej nocy doprowadzała ludzi do szaleństwa, i fatum, z powodu którego połowa urodzonych tu dzieci to osobliwe monstra, nie ludzie.
Restart pobladł nagłe i zaczął machać rękoma, Ronica jednak nie dała sobie przerwać.
– Czy wiesz, Davadzie, jak czuje się kobieta, która przez dziewięć miesięcy nosi w sobie nowe życie i nie wie, czy urodzi zdrowe dziecko i dziedzica, o którego wraz z mężem się modlili, czy też zdeformowanego potwora, którego jej mąż będzie musiał zadusić własnymi rękoma? A może przyjdzie na świat coś pomiędzy istotą ludzką i nieludzką? Wiesz, jak się czuje wtedy mężczyzna? O ile sobie dobrze przypominam, twoja Dorill była w ciąży trzy razy, a jednak mieliście tylko dwoje dzieci.
– I tak wszystkich ich porwała krwawa zaraza – oznajmił załamującym się głosem Davad.
Nagle zakrył twarz rękoma i Ronice zrobiło się przykro, że powiedziała mu tyle nieprzyjemnych słów. Współczuła temu żałosnemu człowiekowi, nie posiadającemu żony, która kazałaby mu inaczej zasznurować kubrak i skrzyczała krawca za źle dopasowane spodnie. Żałowała ich wszystkich, ludzi urodzonych w Mieście Wolnego Handlu. Musieli kontynuować rozpoczęte przez przodków przeklęte interesy zgodnie z zawartymi przez nich umowami. A jednak nie sposób było nie kochać tych ziem – Miasta oraz sąsiadujących z nim zielonych wzgórz i dolin. Były tu tereny pokryte bujną jak w dżungli roślinnością, czarne i żyzne gleby, strumieniami płynęła kryształowo czysta woda, lasy zamieszkiwały setki zwierząt. Ten świat oferował niewyobrażalne bogactwo znużonym morską podróżą i ubłoconym imigrantom, którzy odważyli się zakotwiczyć w pobliżu Miasta Wolnego Handlu. Właściwie prawdziwą umowę zawarli nie z Satrapą, który nominalnie rościł sobie prawo do tej części wybrzeża, lecz z samą ziemią. Piękno okolicy i żyzność gleby równoważyły się w tym świecie z chorobami i śmiercią.