– Biedna Beatrice, można by pomyśleć, że ma randkę z kochankiem – rzekła z uśmiechem Alessia, gdy ruszyliśmy dalej – a nie wybiera się na zakupy.
– Ty natomiast – zauważyłem – ani trochę się nie czerwienisz.
– No cóż – odparła – nic nikomu nie obiecywałam.
– To fakt. – Zatrzymałem wóz w bocznej uliczce i rozłożyłem szczegółową mapę miasta. – Czy jest jakieś miejsce, które chciałabyś zobaczyć? – spytałem. – Mauzoleum Lincolna? Biały Dom i całą resztę?
– Byłam tutaj trzy lata temu. Odwiedziłam wszystkie ważniejsze miejsca w tym mieście.
– Świetnie… A czy miałabyś coś przeciw temu, abyśmy pojeździli trochę po mieście? Chciałbym… zapoznać się bliżej… z niektórymi miejscami…
Zgodziła się, choć była odrobinę zaskoczona, a po chwili rzekła: – Szukasz Morgana Freemantle’a.
– Raczej miejsc, gdzie może być przetrzymywany.
– To znaczy?
– Nie mogą to być… dzielnice przemysłowe. Ani budynki popadające w ruinę. Na pewno też nie dzielnica ludności murzyńskiej. Podobnie jak parki i dzielnice, gdzie roi się od muzeów i biur organizacji rządowych. Nie będzie to dzielnica placówek dyplomatycznych… ambasad i konsulatów zagranicznych. W grę nie wchodzą też budynki posiadające własną wewnętrzną ochronę. Odpadają okolice wielkich centrów handlowych, szkół, banków i college’ów, gdzie jest mnóstwo studentów.
– Co wobec tego pozostaje?
– Dzielnice willowe. Przedmieścia. Wszędzie tam, gdzie nie ma wścibskich sąsiadów. Co więcej, to miejsce powinno moim zdaniem znajdować się na północ lub zachód od centrum, ponieważ tam właśnie jest Ritz-Carlton.
Jechaliśmy dość długo, metodycznie przeczesując miasto z pomocą mapy, ale koncentrując się głównie na północnych i zachodnich obrzeżach. Natrafiliśmy na miejsca tak urokliwe, a jednak z pewnością nieznane turystom, i ciągnące się milami ulice, przy których stały prywatne wille; miejsc, w których mógł być przetrzymywany Morgan Freemantle, było w tym mieście bez liku.
– Ciekawe, czy minęliśmy to miejsce, gdzie go trzymają – rzekła w którymś momencie Alessia. – Aż dreszcze mnie przechodzą na samą myśl, że mogliśmy być tak blisko, ale po prostu nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Nie mogę przestać o nim myśleć. To nie do zniesienia. Jest gdzieś tam… samotny… przeraźliwie samotny… i kto wie, może jest całkiem blisko.
– Mogli wywieźć go gdzieś dalej – zauważyłem. – Choć porywacze zwykle nie korzystają z opuszczonych farm czy domów stojących na odludziu. Wybierają gęściej zaludnione miejsca, gdzie ich obecność nie zwróci niczyjej uwagi i nie wyda się nikomu podejrzana.
Jednakże obszar poszukiwań, mimo iż okrojony przeze mnie do minimum, i tak przerażał swoim ogromem. Lista wynajętych ostatnio domów nie zakończy się na jedenastu podejrzanych punktach – będą ich setki, może nawet tysiąc lub dwa. Zadanie Kenta Wagnera graniczyło to z nieprawdopodobieństwem i musieliśmy liczyć na negocjacje, a nie na cud, jeżeli chcieliśmy, aby Morgan Freemantle wrócił bezpiecznie do domu.
Jeździliśmy ulicami w pobliżu katedry, podziwiając architekturę tutejszych domów, wielkich, starych budowli z białymi gankami zamieszkanych przez liczne, częstokroć młode rodziny. Na każdym ganku stała halloweenowa dynia.
– Co to takiego? – spytała Alessia, wskazując na uśmiechnięte buźki wycięte w pomarańczowych, okrągłych, wielkich owocach stojących na schodach przed każdym z domów.
– Cztery dni temu było Halloween – odparłem.
– Ach tak, rzeczywiście. U nas nie ma takiej tradycji.
Minęliśmy Ritz-Carlton przy Massachusetts Avenue i przystanęliśmy tam, by rzucić okiem na spokojny, pełen gości hotel z niebieskimi markizami, skąd tak bezceremonialnie uprowadzono Morgana, po czym objechaliśmy Dupont Circle i zawróciliśmy w stronę centrum. Miasto było w większości zbudowane na bazie kręgów, jak Paryż, co miało swój niewątpliwy urok, ale dzięki czemu łatwiej było się w nim zgubić. Kilkakrotnie podczas tej przejażdżki zdarzyło nam się zmylić drogę.
– To miasto jest takie wielkie – przyznałem. – Zgłodniałaś?
Było już wpół do czwartej, ale w hotelu Sherryatt godzina nie miała większego znaczenia. Poszliśmy do mego pokoju na jedenastym piętrze anonimowego, ogromnego budynku i zamówiliśmy u obsługi wino i sałatkę z awokado i krewetek. Alessia wyciągnęła się leniwie w jednym z foteli i przysłuchiwała się, podczas gdy ja zadzwoniłem do Kenta Wagnera.
Zapytał, czy zdaję sobie sprawę, że przez Waszyngton przepływa niemal cała ludność Stanów Zjednoczonych, a lista wynajętych domów będzie długa jak most na Potomaku.
– Szukajcie domu bez dyni – podsunąłem.
– Co takiego?
– Czy gdybyś był porywaczem, miałbyś czas zajmować się wycinaniem halloweenowych dyń i wystawieniem ich przed dom?
– Nie. Chyba nie. – Stłumił w sobie chichot. – Tylko Angol mógł podsunąć tak kretyński pomysł, ale to może się udać.
– Wiadomo – mruknąłem. – Dziś wieczorem będę w Sherryatt, a jutro, gdybym był potrzebny, znajdziesz mnie na wyścigach.
– W porządku.
Następnie zadzwoniłem do Liberty Market, ale sytuacja w Londynie ani trochę się nie zmieniła. Nad Portman Square jak chmura gradowa unosił się opar nagromadzonej wściekłości członków Jockey Clubu, a sir Owen Higgs wyjechał na weekend do Gloucestershire. Dowiedziałem się, że Hoppy od Lloydsa ma ubaw, że Jockey Club doradzał wszystkim ubezpieczenie się od wymuszeń, a sam tego nie zrobił. I poza tym nic.
Przyniesiono nam posiłek, porcje mini jak dla dżokejów, ale i tak zjedliśmy je z apetytem. Potem Alessia odsunęła od siebie talerz i spojrzawszy w głąb kieliszka z winem, rzekła: – Chyba nadeszła pora na podjęcie decyzji.
– Tylko dla ciebie – odparłem łagodnie. – Tak lub nie.
Wciąż nie unosząc wzroku, powiedziała: – Czy… przyjąłbyś odmowę?
– Tak – odrzekłem z powagą.
– Boja… – Wzięła głęboki oddech. – Chciałabym powiedzieć, że tak, zgadzam się, ale… – Przerwała, po czym mówiła dalej: -…od czasu porwania… nie jestem wstanie myśleć… o miłości, całowaniu się z kimś… i w ogóle… raz czy dwa umówiłam się z Lorenzo… i kiedyś spróbował mnie nawet pocałować… ale miałam wrażenie, jakby jego usta były z kauczuku… nie czułam nic… zupełnie. – Spojrzała na mnie niepewnie, jakby chciała wytłumaczyć mi to dobitnie. – Zakochałam się w kimś na zabój… dawno temu… kiedy miałam osiemnaście lat. Ten związek nie przetrwał nawet do końca lata… Po prostu oboje dorośliśmy… ale wiem, jak to jest, co powinnam czuć, czego powinnam pragnąć… a tak nie jest.
– Och, Alessio. – Wstałem i podszedłem do okna z przeświadczeniem, że nie jestem dość silny, by stanąć do tej walki, że moja samokontrola i opanowanie mają swoje granice i że jedyne, czego teraz pragnę, to odrobina ciepła. – Ja naprawdę cię kocham… i to na wiele sposobów – powiedziałem nieco cichszym niż zwykle głosem.
– Andrew! – Poderwała się z miejsca i podeszła do mnie, uważnie lustrując moje oblicze i dostrzegając w nim oznaki słabości, do których nie przywykła.
– Cóż… – powiedziałem, siląc się na lekki, niezobowiązujący ton i na uśmiech; Andrew – niezawodny pocieszyciel. – Na wszystko przyjdzie czas. Teraz startujesz już w gonitwach. Chodzisz na zakupy. Prowadzisz samochód?
Skinęła głową.
– Wszystko to wymagało czasu – powiedziałem. Objąłem ją delikatnie i pocałowałem w czoło. – Kiedy kauczuk znów stanie się ustami… daj mi znać.
Przytuliła się do mnie całym ciałem, jakby znów poszukiwała u mnie pomocy. Wtuliła twarz w moją pierś i przez chwilę znów było jak dawniej, ale tak naprawdę to ja chciałem być obejmowany, pieszczony i kochany.
Następnego dnia wzięła udział w gonitwie jak gwiazda na swoim własnym firmamencie.
Na wyścigach były tłumy ludzi skandujących, dopingujących, obstawiających zakłady. Trybuny pękały w szwach. Aby dokądkolwiek dotrzeć, trzeba było przeciskać się przez ściśniętą ludzką ciżbę. Przyłożono mi pieczątkę na wierzchu dłoni, sprawdzono moje nazwisko i odfajkowano, a Erie Rickenbacker, choć zajęty, osobiście przywitał mnie w najważniejszym dniu tego roku.