Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na linii zapanowała cisza, a potem rozległ się głos Freemantle’a, mocny, zdecydowany, choć w porównaniu z głosem tego drugiego pełen ogłady i dystyngowany:

Jeżeli nie zapłacicie okupu, zabiją mnie. Tak mi powiedzieli i muszę przyznać, że im wierzę.

Klik.

– Usłyszałeś wszystko wyraźnie? – zapytał Gerry Clayton.

– Taa.

– I co o tym myślisz?

– Myślę, że to znów nasz ptaszek – odparłem. – Jestem tego pewien.

– Tak. Zbyt wiele podobieństw.

– Do której masz dyżur w dyspozytorni?

– Do północy. Czyli do dziewiętnastej waszego czasu.

– Prawdopodobnie jeszcze zadzwonię.

– W porządku. Udanych łowów.

Podziękowałem Rickenbackerowi i pojechałem do Waszyngtonu, gdzie kilkakrotnie myląc drogę, dostałem się w końcu na posterunek i odnalazłem kapitana Kenta Wagnera.

Kapitan wyglądał jak żywa maszyna do zwalczania przestępczości – potężnie zbudowany, wysoki, o srogim spojrzeniu, mówił półgłosem i nieodparcie kojarzył mi się z kobrą. Miał jakieś pięćdziesiąt lat, ciemne, gładko zaczesane włosy i cofnięty podbródek, jak u zawodowego boksera. Odniosłem wrażenie, że ten człowiek jest wyjątkowo bystry, przebiegły i inteligentny. Uścisnął zdawkowo moją dłoń, otaksował wzrokiem od stóp do głów i prześwidrował spojrzeniem na wylot.

– W Stanach porywacze nie mają szans – powiedział. – Prędzej czy później wpadają w nasze ręce. I teraz też tak będzie.

Musiałem się z nim zgodzić. Jeżeli chodzi o uprowadzenia, amerykański bilans zatrzymań porywaczy nie miał sobie równych.

– Co może mi pan powiedzieć? – zapytał krótko, a sądząc po spojrzeniu, nie spodziewał się wiele.

– Sądzę, że całkiem sporo – odparłem łagodnie.

Zmierzył mnie wzrokiem, po czym otworzył przeszklone drzwi swego gabinetu i zawołał ponad rzędami biurek: – Ściągnijcie tu porucznika Stavoskiego.

Jeden z mężczyzn w granatowym mundurze wstał i opuścił pomieszczenie, ja zaś przez okno przyglądałem się uporządkowanej, dynamicznej scenie pełnej przemieszczających się ludzi, dzwoniących telefonów, gwaru głosów, stukotu maszyn do pisania, mrugających ekranów komputerów i donoszonej kawy. Porucznik Stavoski, kiedy w końcu się pojawił, okazał się korpulentnym mężczyzną pod czterdziestkę z potężnym, sumiastym wąsem, roztaczającym dookoła aurę niewzruszonej pewności siebie. Obrzucił mnie, zapewne z przyzwyczajenia, chłodnym, beznamiętnym spojrzeniem.Kapitan wyjaśnił mu, kim jestem. Na Stawskim nie wywarło to żadnego wrażenia. Kapitan poprosił, abym podzielił się z nim posiadanymi informacjami.

Otworzyłem aktówkę, wyjąłem z niej plik papierów i położyłem na biurku.

– Uważamy, że jest to trzecie, a może nawet czwarte porwanie zaplanowane i przeprowadzone przez jedną i tę samą osobę – powiedziałem. – Do Jockey Clubu w Anglii przysłano dziś taśmę od porywaczy Morgana Freemantle’a, którą będziecie panowie mogli zaraz odsłuchać przez telefon, jeżeli zechcecie. Przywiozłem także dwie taśmy z żądaniem okupu pochodzące z dwóch wcześniejszych uprowadzeń. – Wskazałem na kasety leżące na biurku. – Może zechcecie panowie je porównać i zwrócić uwagę na podobieństwa. – Przerwałem na chwilę. – Jedna z tych taśm jest po włosku.

– Po włosku?

– Porywacz jest Włochem. Żadnemu z nich to się nie spodobało.

– On mówi po angielsku – wyjaśniłem – ale będąc w Anglii, zwerbował miejscowego oprycha, aby nagrał dla niego taśmę z żądaniem okupu, a ten głos na taśmie, którą przekazano dziś, ma wyraźny amerykański akcent.

Wagner wydął usta. – Wobec tego wysłuchajmy tego nagrania. – Podał mi słuchawkę i wdusił kilka guzików. – Ta rozmowa będzie nagrywana – zastrzegł. – Podobnie jak od tej pory wszystkie nasze rozmowy.

Pokiwałem głową i połączyłem się z Gerrym Claytonem, który ponownie odtworzył dla nas nagranie. Agresywny, chrapliwy głos rozbrzmiał we wnętrzu gabinetu kapitana Wagnera, obaj policjanci przysłuchiwali się, nie ukrywając odrazy.

Podziękowałem Gerry’emu i rozłączyłem się, po czym Wagner bez słowa wyciągnął do mnie rękę, spoglądając na kasety, które przywiozłem. Podałem mu pierwszą taśmę od Nerrityego; włożył ją do magnetofonu i uruchomił urządzenie. Złowrogie groźby pod adresem Dominica, pogróżki o obcinaniu palców, krzykach, ciele, którego nikt nigdy nie odnajdzie, wypełniły gabinet jak posępne echo. Oblicza Wagnera i Stavoskiego stężały, ale zauważyłem, że nagranie przekonało ich obu.

– To ten sam facet – orzekł Wagner, wyłączając magnetofon. – Inny głos, ale mózg ten sam.

– Tak – mruknąłem.

– Sprowadźcie tu funkcjonariusza Rosselliniego – zwrócił się do porucznika i tym razem to Stavoski wychylił głowę na zewnątrz, by wezwać żądaną osobę.

Funkcjonariusz Rossellini, zwykły policjant z patrolu, młody, o ciemnych włosach i wielkim nosie, Amerykanin pochodzenia włoskiego po dziadkach, wysłuchał trzeciej taśmy i przetłumaczył treść na bieżąco. Gdy dotarł do ostatniej serii gróźb pod adresem Alessi, głos nagle mu się załamał i umilkł, a potem policjant rozejrzał się niepewnie dokoła, jakby poszukiwał wsparcia u swoich przełożonych.

– O co chodzi? – spytał Wagner.

– Ten facet powiedział – rzekł Rossellini, a jego ramiona nagle obwisły. – Cóż, kapitanie, wolałbym tego nie mówić…

– Ten facet powiedział – wtrąciłem, spiesząc z pomocą młodemu policjantowi – że suki są przyzwyczajone do psów, a wszystkie kobiety to suki.

Wagner spojrzał na mnie. – Chce pan powiedzieć…?

– Chcę powiedzieć – odparłem – że groźby miały na celu złamanie ojca dziewczyny. Ci ludzie nie zamierzali ich zrealizować. Porywacze nigdy nie grozili uprowadzonej dziewczynie ani nie wspomnieli choćby słowem o codziennym biciu. Przez cały czas była sama.

Posterunkowy Rossellini odetchnął z ulgą i oddalił się, a ja opowiedziałem Wagnerowi i Stavoskiemu większość z tego, co wydarzyło się we Włoszech i Anglii, koncentrując się przede wszystkim na podobieństwach między dwoma tymi przypadkami i tym, co obecnie mogło być dla nich szczególnie użyteczne. Słuchali w milczeniu z beznamiętnymi twarzami, powstrzymując się od komentarzy i osądów aż do końca.

– Ustalmy, co wiemy – rzekł wreszcie Wagner i poruszył się nerwowo. – Po pierwsze, ten Giuseppe-Peter, najprawdopodobniej w ciągu ostatnich ośmiu tygodni wynajął dom w Waszyngtonie, gdzieś w pobliżu hotelu Ritz-Carlton. Tyle bowiem czasu minęło, odkąd Morgan Freemantle przyjął zaproszenie Erica Rickenbackera.

Pokiwałem głową. – Taką datę podano nam w Jockey Clubie.

– Po drugie, w grę musi wchodzić co najmniej pięciu lub sześciu porywaczy, wyłącznie Amerykanów, z wyjątkiem Giuseppe-Petera. Po trzecie, Giuseppe-Peter ma dostęp do informacji z kręgów związanych z wyścigami konnymi, a co za tym idzie, pewne osoby z tego światka mogą go znać. Po czwarte – dodał ze szczyptą czarnego humoru – najprawdopodobniej właśnie w tej chwili Morganowi Freemantle’owi puchną uszy od dźwięków opery Verdiego.

Sięgnął po kserokopię portretu pamięciowego Giuseppe-Petera.

– Rozlepimy je w całym mieście – powiedział. – Jeżeli rozpoznał go synek Nerritych, to inni też mogą. – Spojrzał na mnie w taki sposób, że biorąc pod uwagę skojarzenie z wężem, odniosłem wrażenie, jakby schował zęby jadowe – nie była to zapowiedź pięknej męskiej przyjaźni, ale z pewnością zawieszenie broni. – To tylko kwestia czasu – dokończył.

– Ale… ee… – mruknąłem niepewnie – nie zapominajcie, panowie, że jeśli ten człowiek zorientuje się, iż go osaczacie, nie zawaha się zabić Morgana Freemantle’a. Nigdy nie wątpiłem, że byłby do tego zdolny. Zabije go i ukryje ciało. Przygotował dla małego Dominica przemyślny grobowiec, ukryty tak, że nikt nie znalazłby zwłok chłopca przez wiele lat.

Wagner spojrzał na mnie z zamyśleniem. – Czy ten Giuseppe-Pe-ter pana przeraża?

– Jako przeciwnik z zawodowego punktu widzenia, tak. Obaj policjanci milczeli.

– Ten człowiek ma nerwy ze stali – dodałem. – Myśli. Planuje. Jest zuchwały. Nie przypuszczam, aby ktoś taki zdecydował się na popełnienie tego rodzaju przestępstw, gdyby nie był gotowy odebrać życia swojej ofierze. Wydaje mi się, że Giuseppe-Peter uważa zabicie porwanego za ostateczność, ale zrobi to, jeśli uzna za konieczne, i co więcej, w przeświadczeniu, że ujdzie mu to płazem. Nie sądzę, aby miał zrealizować pogróżki zawarte na taśmie i zgotować ofierze długotrwałe, pełne męki konanie. Gdyby jednak miało mu to zapewnić bezpieczną ucieczkę, na pewno nie zawaha się zabić. Zrobi to szybko i bez wahania. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.

61
{"b":"107669","o":1}