Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dom był przeszklony, z okien biły złociste światła. Na teren posiadłości wjeżdżało się przez dobrze strzeżoną bramę, za którą rosły wiecznie zielone krzewy i szlachetne drzewa.

Jeszcze większe wrażenie niż wspaniała architektura i artystycznie zakomponowany ogród zrobiła na Ewie niczym nie zmącona cisza. Nie dochodziły tu żadne odgłosy miasta. Nie słychać było warkotu samochodów ani hałaśliwego tłumu pieszych. Nawet niebo nad jej głową trochę się różniło od tego, jakie zwykle oglądała w centrum. Tutaj widać było gwiazdy, a nie migotanie i błyski powietrznych środków transportu.

Przyjemne życie, jeśli można sobie na nie pozwolić, pomyślała zapuszczając silnik. Podjechała do bramy, przygotowana na to, że będzie musiała pokazać odznakę. Zobaczyła, że małe czerwone oko fotokomórki mignęło, po czym znieruchomiało. Brama otworzyła się bezszelestnie.

Więc przepustka dla niej została wcześniej wprowadzona do pamięci komputera, pomyślała. Sama nie wiedziała, czy powinno ją to rozbawić, czy zaniepokoić. Minęła bramę, wjechała na podjazd i zostawiła samochód u podnóża granitowych schodów.

Lokaj otworzył jej drzwi. Nigdy dotąd nie widziała lokaja poza starymi kasetami video, ale ten jej nie rozczarował. Miał siwe włosy, nieodgadnione spojrzenie, ciemny garnitur i starannie zawiązany staromodny krawat.

– Porucznik Dallas.

Mówił z lekkim angielskim, a zarazem słowiańskim akcentem.

– Jestem umówiona z Roarke'em.

– Oczekuje pani. – Wprowadził ją do przestronnego, wysokiego hallu, który wyglądał raczej jak wejście do muzeum niż do domu.

Wiszący u sufitu żyrandol w kształcie gwiazdy rzucał światło na lśniącą drewnianą podłogę, którą zdobił dywan o wyraźnym czerwono – zielono – niebieskim wzorze. Środkowy filar skręcających w lewo schodów zastępowała rzeźba gryfa.

Na ścianach wisiały obrazy – w rodzaju tych, które oglądała na wystawie francuskich impresjonistów podczas wycieczki szkolnej. W okresie Fascynacji Przeszłością, jaki nastąpił na początku dwudziestego pierwszego wieku, pochwalono to malarstwo za sielankowe sceny i cudownie przytłumione barwy.

Nie było tu żadnych hologramów ani żywych rzeźb. Tylko płótna i farba.

– Pozwoli pani, że wezmę jej okrycie? Przypomniała sobie, że nie jest tu sama i gdy się odwróciła, wydało się jej, że widzi w jego tajemniczych oczach złośliwy protekcjonalizm. Zrzuciła z ramion kurtkę i zauważyła, że lokaj dziwnie ostrożnie wziął skórę między swe wypielęgnowane palce. Do diabła, przecież w miarę dokładnie oczyściła ją z krwi.

– Tędy proszę, pani porucznik Dallas. Zechce pani chwilę poczekać, Roarke'a zatrzymał telefon zza Pacyfiku.

– Nie ma sprawy.

Salon też przypominał muzeum. Na ozdobionym lazurytem i malachitem kominku płonęły autentyczne polana. Dwie lampy świeciły niczym kolorowe klejnoty. Podwójne sofy o zakrzywionych oparciach i wykwintnych obiciach harmonizowały z szafirowym kolorem ścian. Meble były drewniane, wypolerowane do niemal przykrego dla oka połysku. Tu i ówdzie ustawiono przedmioty sztuki. Rzeźby, misy, kryształy.

Obcasy jej kozaków zastukały o podłogę, po czym odgłos kroków został stłumiony przez dywan.

– Napije się pani czegoś, pani porucznik?

Zerknęła do tyłu i z rozbawieniem zobaczyła, że lokaj w dalszym ciągu trzyma jej kurtkę między palcami, niczym brudną szmatę.

– Jasne. Co pan ma, panie…?

– Summerset, pani porucznik. Po prostu Summerset. Jestem pewien, że możemy zaspokoić każde pani życzenie.

– Ona lubi kawę – rzekł Roarke od progu – ale sądzę, że chciałaby spróbować Montcarta rocznik czterdziesty dziewiąty.

Ewie wydawało się, że dostrzegła w oczach Summerseta błysk przerażenia.

– Czterdziesty dziewiąty, sir?

– Zgadza się. Dziękuję, Summerset.

– Tak, sir. – Dyndając kurtką, wyszedł wyprostowany.

– Przepraszam, że kazałem pani czekać – zaczaj Roarke, po czym jego oczy zwęziły się, pociemniały.

– Nie ma sprawy – rzekła Ewa, gdy do niej podszedł. – Oglądałam właśnie… Hej…

Szarpnęła podbródkiem, gdy ujął go w dłoń, ale nie rozluźnił palców, odwracając ją lewym policzkiem do światła.

– Ma pani siniaki na twarzy – stwierdził obojętnym tonem. Także jego oczy, wpatrujące się w skaleczenia, nie zdradzały żadnych uczuć.

Ale jego palce były ciepłe, naprężone i przyprawiły ją o wewnętrzne drżenie.

– Bójka o baton – powiedziała wzruszając ramionami. Poszukał wzrokiem jej oczu i popatrzył w nie chwilę dłużej niż to było konieczne.

– Kto wygrał?

– Ja. Nie lubię, jak ktoś przeszkadza mi w jedzeniu.

– Zapamiętam to sobie. – Puścił ją, a rękę wsunął do kieszeni. Ponieważ znowu chciał jej dotknąć. Martwiło go to, że chciał, i to bardzo, głaskać ją, dopóki nie zniknie siniec, który szpecił jej policzek. – Mam nadzieję, że kolacja będzie pani smakowała.

– Kolacja? Nie przyszłam tu po to, żeby jeść, Roarke. Przyszłam, by obejrzeć pana kolekcję.

– Zrobi pani jedno i drugie. – Odwrócił się, kiedy Summerset wniósł tacę, na której stała odkorkowana butelka wina koloni dojrzałej pszenicy i dwa kryształowe kieliszki.

– Rocznik czterdziesty dziewiąty, sir.

– Dziękuję. Resztą sam się zajmę. – Napełniając kieliszki, zwrócił się do Ewy. – Pomyślałem, że ten rocznik będzie pani odpowiadał. Może ma mało subtelny smak… – Odwrócił się, podając jej wino.

– Ale za to działa na zmysły. – Stuknął się z nią kieliszkiem, aż kryształ zadźwięczał, potem patrzył, jak próbuje wykwintny trunek.

Boże, co za twarz, pomyślał. Ile w niej ekspresji, uczuć i umiejętności panowania nad sobą. Właśnie teraz, gdy poczuła na języku smak wina, starała się nie okazać swego zdziwienia i zadowolenia. Nie mógł doczekać się chwili, kiedy sam poczuje jej smak.

– Odpowiada pani? – spytał.

– Jest dobre. – Miała wrażenie, że pije coś tak cennego jak złoto.

– Cieszę się. Rozpocząłem produkcję win właśnie od Montcarta. Może usiądziemy przy kominku?

Propozycja była kusząca. Niemal widziała, jak siedzi z nogami wyciągniętymi w stronę miłego ciepła, popijając wino, a lampy rzucają kolorowe niczym klejnoty refleksy światła.

– To nie jest wizyta towarzyska, Roarke. To śledztwo w sprawie morderstwa.

– Więc może pani mnie przesłuchać podczas kolacji. – Wziął ją za rękę, unosząc brew ze zdziwienia, gdy chciała stawić mu opór.

– Myślałem, że kobieta, która bije się o baton, doceni dwucalową polędwicę, średnio dopieczoną.

– Stek? – Z trudem walczyła ze ślinką cieknącą jej do ust.

– Prawdziwy stek z krowy?

Uśmiech wykrzywił mu usta.

– Właśnie przyleciała z Montany. Polędwica, nie krowa. – Widząc, że nadal się waha, pochylił głowę. – Niech pani posłucha, pani porucznik. Nie sądzę, żeby kawałek krwistego mięsa przeszkodził pani w prowadzeniu śledztwa.

– Niedawno ktoś próbował mnie przekupić – mruknęła myśląc o Charlesie Monroe i jego czarnym jedwabnym szlafroku.

– Czym?

– Niczym tak interesującym jak stek. – Obrzuciła go długim spokojnym spojrzeniem. – Jeśli dowody będą wskazywały na pana, Roarke, to pana zniszczę.

– Niczego innego nie oczekuję. Chodźmy na kolację. Wprowadził ją do jadalni. Więcej kryształów, więcej błyszczącego drewna, jeszcze jeden kominek – tym razem obłożony różowym marmurem – na którym migotał ogień. Kobieta w czarnym kostiumie podała krewetki w sosie śmietankowym na zakąskę. Przyniesiono wino i napełniono kieliszki.

Ewa, która rzadko zastanawiała się nad tym, jak wygląda, żałowała, że nie włożyła na tę okazję czegoś bardziej odpowiedniego niż dżinsy i sweter.

– Więc dlaczego jest pan taki bogaty?

– Z różnych względów. – Odkrył, że patrzenie, jak Ewa je, sprawia mu przyjemność. Prawdziwą przyjemność.

– Niech pan poda choć jeden.

– Pożądanie – rzekł milknąc na chwilę, by to słowo wypełniło cały pokój.

– To nie jest wystarczająco dobry powód. – Znowu podniosła do ust kieliszek i ich oczy spotkały się. – Większość ludzi chce być bogata.

16
{"b":"107140","o":1}