Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zapadła cisza.

Raptem zapytała:

– Tam w górze? – To mówiąc, wskazała na brzozę z odciętym konarem.

Skinął głową.

– Może zobaczymy? – zaproponowała.

Poczuł wobec niej wdzięczność. Przynajmniej zachowuje się tak, jakby mi wierzyła, pomyślał.

Szybko narzucili coś na siebie. Hal zaczął wchodzić na drzewo, starając się nie trząść nim za bardzo.

Z wysiłkiem dotarł do gałęzi i spojrzał na miejsce jej odcięcia, tworzące platformę. To, co ujrzał, zaskoczyło go tak, że o mały włos nie spadł na dół.

Szybko skinął na Djamilę, żeby wdrapała się ostrożnie za nim. Sam wspiął się jeszcze wyżej, dotarł do widlastego konara, położył się brzuchem na gałęzi i w ten sposób miał niemal tuż przed sobą platformę.

Tymczasem Djamila usadowiła się w miejscu, z którego również mogła obserwować platformę. Krew napłynęła jej do twarzy, oczy latały nerwowo, usta były otwarte jak do krzyku.

Przed nimi znajdowało się lotnisko!

Wystarczyło spojrzeć na panujący tam porządek, żeby pozbyć się wątpliwości, czy ma się do czynienia z istotami rozumnymi. W idealnie równym szeregu stało siedem mini-helikopterów, przed nimi kilka filigranowych wózków podnośnych i reszta sprzętu. Helikoptery, wśród których znajdowały się maszyny różnego typu, znajdowały się na skraju gładkiego pasa startowego o szerokości około dwóch centymetrów. Hal domyślił się, że mogą tu startować i ładować również inne samoloty, nie tylko te startujące pionowo.

Niemal na skraju płaszczyzny stały czworokątne bryły, a właściwie malutkie bryłki. Hal uznał je za budowle, ponieważ miały otwory, jakby po nakłuciu kanciastą igłą, które spełniały według niego rolą okien.

Pośrodku platformy wznosiła się czterocentymetrowej wysokości wieża, nie grubsza od zwykłej słomki do picia. Osobliwe wrażenie sprawiały rosnące tu jak pod sznurek glony i inne rośliny, które znalazły na starym drzewie dobrą pożywkę; wyglądały jak zieleńce.

Zdumiewające było to, że zarówno samoloty – o ile Hal mógł dostrzec coś na tych miniaturkach – jak również budowle wykazywały stan rozwoju nauki z ubiegłego stulecia. Hal szacował je na czwarte ćwierćwiecze.

W otworach przy korze drzewa wydrążonych przez osę albo jakiegoś robaka, dostrzegł drobne przedmioty w kształcie ziarna.

Musiał dobrze wytężać wzrok, żeby na brudnoszarym podłożu dostrzec jeden z przecinków, który – jak mu się zdawało – pełzał tam i z powrotem tuż przy zieleńcu.

Porozumieli się wzrokiem. Djamila skinęła głową, po czym zaczęła schodzić z drzewa. Hal podążył ostrożnie za nią.

Na dole czekała na niego.

– Słuchaj – szepnęła – co teraz zrobimy?

Sam nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy z wagi swego odkrycia, czuł tylko, że gdzieś nad nimi zawisła lawina pełna wydarzeń i że wiatr, który ją poruszy, zaczął już wiać.

– Potrzebny jest nam jakiś dowód – odezwała się raptem głośno – w przeciwnym razie nikt nam nie uwierzy.

Hal klepnął się w czoło. Ona ma rację. Już szykował się do powtórnej wspinaczki na drzewo, kiedy Djamila chwyciła go za rękę.

– Stój, poczekaj chwilę! Musimy się zastanowić. Nie pomyślałeś w ogóle o tych… przecinkach?

Znowu miała rację.

Usiedli na kocu, spoglądając co chwilę na brzozę, w obawie, że dojrzą ów drobny rój znikający stąd na zawsze. Wtedy pozostałaby jedynie wizja, nic więcej. Naradzali się gorączkowo.

Po pewnym czasie Hal zaczął wspinać się ponownie na brzozę. Usiadł na swoim poprzednim miejscu, ostrożnie przesunął kciuk i palec wskazujący po ściankach helikoptera i ścisnął go lekko obydwoma palcami. Następnie potrząsnął kilkakrotnie aparacikiem i postawił go z powrotem, nie wypuszczając jednak z ręki. Odczekał pełną minutę, starając się opanować drżenie.

Gdyby wbrew przewidywaniom w środku znajdowały się owe przecinki, miały teraz okazję do ucieczki. Każda istota rozumna postąpiłaby w ten sposób, gdyby groziło jej jakieś nieznane niebezpieczeństwo.

Następnie włożył helikopter do pudełeczka, które miał z sobą, zamknął je starannie i zszedł na dół. Ogarnęło go uczucie triumfu, mimo że nie dokonał przecież żadnego bohaterskiego czynu. Zabranie tego malutkiego przedmiotu było łatwiejsze niż schwytanie muchy.

Zaledwie zeskoczył na ziemię, coś zabrzęczało nad nim. Widocznie z platformy wystartowały pozostałe helikoptery. Nie był nawet w stanie ich policzyć, leciały bowiem szybko i w nieładzie. Nie wyglądało to jednak na ucieczkę; raczej na akcję poszukiwawczą.

Najpierw krążyły razem, potem rozproszyły się po okolicy. Wkrótce jeden z nich zafurczał obok Hala, który uświadomił sobie w tym momencie, że z łatwością mógłby strącić samolot na ziemię uderzeniem ręki. W chwilę później krążyły nad nimi pozostałe helikoptery.

Dla żartu Hal dmuchnął na jednego. – Nie! – zawołała Djamila.

Ale mały helikopter, porwany przez prąd powietrza, zaczął już spadać ruchem spiralnym. Na szczęście pilot stanął na wysokości zadania. Pokierował maszynę tak, że śmigło podeszło pod wiatr, po czym, niesiony przez pęd powietrza, oddalił się.

Zniknąły również pozostałe helikoptery. Ku swej radości Hal i Djamila ujrzeli je w chwilę później, kiedy jeden po drugim zaczęły lądować na platformie.

Do domu postanowili wrócić koleją próżniową, aby nie tracić czasu. Lot o tej porze dnia nie miał sensu. Ich trasa powietrzna przecinała całe miasto, a przecież nieraz już zdarzało się, że komputer do koordynacji lotów nie wywiązywał się ze swej funkcji. Dwuminutowe postoje przy każdym skrzyżowaniu tras nie należały wtedy do rzadkości. Tym samym samolotem, którym przybyli tu, dolecieli więc tylko do stacji. Po niecałej godzinie szli już drogą prowadzącą do ich mieszkania.

Tego dnia dla Hala katalizatory oczywiście nie istniały. Djamila udała się do Domu Wychowawczego. Mimo wszystko nie mogli zaniedbać syna. Ostatnio zrobił się nieznośny.

Wspólnie ułożyli plan działania, którego pierwszą część Hal starał się teraz wykonać.

Najpierw zadzwonił do Gwena Kaspera.

Gwen wyglądał na nieco przemęczonego.

Wideofon wskutek defektu składnika X zniekształcał w dużym stopniu obraz na przeciąg jednej minuty od momentu włączenia, dlatego Hal odniósł wrażenie, że guz na głowie Gwena trafi go niemal prosto w nos.

– Co się stało? – zapytał.

– Uprawiaj sport, jeżeli nie zależy ci na zdrowiu – mruknął Gwen, przykładając sobie kostką lodu.

Na ekranie pojawiła się twarz Ewy. – Nonsens, nie słuchaj go, Hal. Tatuś wygłupiał się po prostu ze swoją córką. Koniecznie chcieli wykonać samolotem pętlę, no i spadli z wysokości czterech metrów.

Gwen rozłożył bezradnie ręce, ale Hal, płonąc z niecierpliwości, zmienił już temat.

– Znasz mnie dobrze? – zaczął przebiegle.

– Hm? – Twarz Gwena wyrażała całkowitą dezorientację.

– Czy według ciebie jestem normalny? – nalegał uporczywie Hal.

Gwen spojrzał na niego marszcząc brwi.

– Jeszcze godzinę temu odpowiedziałbym, że tak – odparł uszczypliwie.

Hal przeszedł do sedna sprawy.

– Jak sądzisz, co to jest? – Swoje pytanie poparł faktami. Postawił na stole mini-helikopter, z przodu ustawił czytnik i dla porównania przytknął do helikoptera swój mały palec.

Gwen wiedział, że jego przyjaciel Hal nie należy do ludzi zbyt poważnych, ale ogólnie rzecz biorąc można traktować go serio. Niejedną już noc spędzili na dyskusjach. Była to prawdziwa przyjaźń, nie absorbująca za bardzo partnerów, ale za to trwała. Każdy z nich wiedział, co sądzić o drugim. Dlatego Gwen potraktował poważnie pytanie Hala.

– To jest zabawka, którą pewien zdolny widocznie majsterkowicz zrobił nie wiadomo po co w wolnych chwilach – odparł.

– Ale jeżeli dodam, że ta zabawka potrafi latać? – W głosie Hala brzmiało napięcie.

– Wtedy uznam, że twoje uciążliwe cechy dziedziczne jednak funkcjonują – odparł nie speszony.

Wzmianka o cechach dziedzicznych jakby podziałała na Hala.

– Nie, bez wygłupów – obruszył się. – Djamila jest świadkiem.

36
{"b":"107060","o":1}