Chris zrozumiał, że przed ich mieszkaniem coś leży, jakaś matowa powłoka, tak wytrzymała, że mogła skutecznie opierać się sile człowieka. Kiedy fakt ten dotarł do jego świadomości, zrobiło mu się gorąco. Znowu wybiegł z sypialni. A w narzędziowni czekała kolejna niespodzianka: zawartość tlenu w powietrzu wynosiła zaledwie dziewiętnaście procent. Błyskawicznie wyłączył ogrzewanie gazowe. Potem pobiegł z powrotem do sypialni i zbudził telefonicznie dyspozytora. Oprócz niego nikt jeszcze nie zauważył chyba tej osobliwej i niebezpiecznej powłoki.
Chris rozumował w następujący sposób: im dłużej załoga będzie spać, tym mniej zużyje tlenu. Nie groziło im więc jeszcze bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Ale wszyscy znajdowali się w jednym domu i to – i jak się teraz okazało – nie było rozsądne.
Wkrótce zjawił się dyspozytor, niosąc wąż gumowy i rurę.
– To chyba lód – powiedział. – Trzeba go będzie rozmrozić.
Ostrożnie podeszli do drzwi wyjściowych. Dyspozytor podłączył wąż do pobliskiego zaworu, a z przodu wetknął do niego rurę i zapalił ulatniający się gaz. Wylot rury zajął się równomiernym, kopcącym płomieniem. W ten sposób rozpoczęło się systematyczne ogrzewanie metalowych drzwi. W miejscu, gdzie trafiał płomień, pojawiała się brzydka czarna plama, pachniało też spalenizną.
Wkrótce odnieśli pierwszy sukces. Drzwi ustąpiły pod silnym naporem, przejście było jednak nadal zablokowane. Dyspozytor ogrzewał topniejący lód bez zbytniego pośpiechu. Krople wody, czarne, okopcone, toczyły się pod ich nogi. Minęło sporo czasu, zanim załoga wydostała się na zewnątrz.
Cały “Highlife” pokryty był równomierną warstwą lodu. Pojazdy samochodowe i samoloty tworzyły ponure, szkliste pagórki; teraz nie było co marzyć tym, aby wprowadzić je do jakiejkolwiek akcji. Również dostęp do magazynów i warsztatów trzeba było sobie utorować. Wyprawa została sparaliżowana uwięziona.
Ludzie krzątali się, nie ukrywając zatroskania.
Dopiero koło południa lodowa obręcz zelżała. Na powierzchni ukazały się kałuże. Sytuacja poprawiła się jeszcze bardziej, kiedy słońce podniosło się wyżej. Lód zamienił się w wodę, która spływała gdzieś albo wsiąkała w liczne szpary i pory podłoża.
Przedsięwzięto środki zaradcze. Przede wszystkim zainstalowano podgrzewane rury, które miały zabezpieczać dopływ powietrza do pomieszczeń, poza tym zbudowano hale dla samolotów i samochodów. Potrzebne do tego części sprowadzono z “Oceanu”.
Już wkrótce okazało się, że praca na zewnątrz przy temperaturze poniżej punktu zamarzania może nawet zagrażać życiu. Jeden z techników znalazł się pewnej nocy wśród kryształów lodu, nieustępliwych i wysokich na kilka stóp. Kryształy wokół niego rosły nadal, odcinając dopływ powietrza. Pomoc nadeszła w ostatniej chwili.
Warstwa lodu tworzyła się tak gwałtownie, że Chris, w trosce o swoich współtowarzyszy, wydał ścisły zakaz prowadzenia jakichkolwiek prac na zewnątrz już przy temperaturze zerowej.
Zanim zdołano ustalić, w jakim stopniu występujące tu bakterie mają działanie higroskopijne i ocieplające, co mogłoby zostać wykorzystane w ich bazie, wydarzyło się coś, co uniemożliwiło dalsze prace na zewnątrz. Wokół “Highlife'u” utworzyła się gęsta, biała warstwa z bezładnie porozrzucanych olbrzymich kryształów lodu.
Ennil określił tę warstwę jako atmosferyczny śnieg, w odróżnieniu od śniegu wytwarzanego sztucznie w laboratoriach.
Jak wykazała sonda akustyczna, warstwa śniegu wynosiła tu dziewięćset stóp.
Chociaż poruszanie się po oblodzonej powierzchni drewna między kryształami lodu wydawało się możliwe, to takie przedsięwzięcie kryło w sobie cały szereg niebezpieczeństw: kryształy mogły runąć w dół, a olbrzymie bryły lodu odłamywały się, wypełniając sobą jaskinie.
W ciągu dnia z góry ściekała woda, która zamarzała nocą, tworząc coraz to grubszą warstwę lodu. Innym niebezpieczeństwem była groźba zabłądzenia. Wszelkie dźwięki były silnie tłumione, jaskinie tworzyły osobliwy labirynt. Z tego powodu ludzie regularnie wyrąbywali w lodzie sztolnie, które łączyły najważniejsze obiekty. Poprowadzono nawet szyb pionowy, nie zdołano jednak wyjść nim na zewnątrz: nastąpiły widocznie nowe opady śniegu. Rurę trzeba było przedłużyć o siedemdziesiąt stóp. Jednak już na drugi dzień po przebiciu powłoki lodowej szyb wystawał ponad nią na wysokość trzydziestu stóp, tak bardzo zmniejszyła się w ciągu dnia warstwa śniegu.
Chris odwiedził Gelę w jej izbie i poprosił ją, aby poszła z nim na pierwszą obserwację terenu ze śnieżnej włóczni, jak nazwał szyb. Gela zgodziła się chętnie. Każda odmiana w monotonnym rozkładzie dnia sprawiała przyjemność, chociaż roboty nie brakowało: sporządzono mapę topograficzną, wykorzystywano fotogrametryczne zdjęcia ludzi makro w celu uzyskania danych o ich rzeczywistych wymiarach, porównywano i katalogowano informacje o roślinach i zwierzętach, wykonywano też nowe zdjęcia.
Święta Bożego Narodzenia wniosły nieco urozmaicenia. Wprawdzie później Chris żałował, że nie zadbał o jeszcze lepszą atmosferę, ale w duchu przyznał, że i on znalazł się pod wpływem nastroju, jaki udzielił się wszystkim. Załodze potrzebne były optymizm i wiara w przyszłość mimo czyhających na nią stale niebezpieczeństw, mimo niepewności, z jaką wiązało się każde nowe przedsięwzięcie, i wreszcie mimo pozornie wrogo nastawionego wobec ludzi środowiska. Cel ich był bowiem szlachetny: nawiązać kontakt z innymi istotami rozumnymi, nawet jeżeli nie będzie to łatwe.
W śnieżnym pancerzu, pod warstwą dziwacznych kryształów, w blasku zmajstrowanej przez Karla imitacji choinki, nawiedzały ich myśli o domu i najbliższych. Przede wszystkim jednak o tych, którzy zginęli podczas podobnych wypraw. To właśnie martwiło Chrisa. Chodziło mu też o Gelę. Gela nie była w stanie ukryć, o czym myśli tego wieczoru. Jedynie Karl dbał, żeby uroczystość zakończyła się w radosnym nastroju. Poparty przez Ennila, ogłosił, że ogromne, zielone dziwadło, które w kasynie powiesił u sufitu, to jemioła. Uparł się też, aby odświeżyć dawny angielski zwyczaj całowania się pod jemiołą. Był przekonany, że większość ich przodków pochodziła ze Starej Anglii, owego mitycznego kraju. Spojrzał na obecnych, jakby oczekiwał potwierdzenia swojej tezy, ale była ona w równej mierze śmiała, co nieprawdopodobna, gdyż właśnie pochodzenie ludzi można było zaliczyć do tego typu zagadek, które graniczyły już z legendą. Większość przyjęła jednak jego propozycję całowania chętnie, gdyż oznaczała ona prawdziwe urozmaicenie, a poza tym prawie wszyscy byli jeszcze młodzi.
Codzienną monotonię przerywała łączność z “Oceanem II”, dokąd przekazywali najrozmaitsze odkrycia i wyniki badań albo po prostu komunikaty o stanie bazy. Inna łączność ze światem nie istniała, nawet z najbliższą okolicą. Część zespołu pracowała z zapałem nad nadajnikiem. Była to z pewnością najbardziej istotna czynność. Toteż ci, którzy przy tym byli zajęci, już od kilku dni mieli niezmiernie ważne miny. Widocznie znajdowali się na właściwej drodze, aby zrozumieć programy radiowe makrosów.
Na zewnątrz panowała oślepiająca jasność.
– Jak tu pięknie, Haroldzie – rozmarzyła się Gela.
Rzeczywiście było ładnie. Wszędzie olśniewająca biel. Ale tylko w pobliżu szybu zdołali zidentyfikować ową białą masę: tworzyły ją niezliczone setki dużych, migotliwych kryształów o wspaniałej grze barw. Kryształy były porozrzucane w nieładzie, przekrój każdego z nich wynosił około dwudziestu stóp.
Pomiędzy nimi wisiały olbrzymie igły z lodu. Co jakiś czas odrywały się od nich odłamki i wirując w powietrzu spadały na śnieżną powłokę. Żaden z nich się nie roztrzaskał, wzmacniały jedynie warstwę otaczającą “Highlife”.
Nieopatrzne odezwanie się Geli dotknęło Chrisa. Poczuł zimno, ale nie była to wina chłodnego powietrza. Powiedziała “Haroldzie”, żyjącemu nadała imię zmarłego.
Nie – może o nim zapomnieć, pomyślał Chris, czując ogarniający go smutek. Święta Bożego Narodzenia! To nie ma sensu. Ona nie przezwycięży się chyba nigdy!