Литмир - Электронная Библиотека

A Ziernow-sobowtór nie śpiesząc się przeszedł na estradę odprowadzany tak ciekawymi spojrzeniami, jakimi zaszczycane bywają tylko największe sławy światowe. Obejrzał się, przysunął sobie taboret i usiadł przy tym samym stoliku, zza którego komentował film Ziernow. Widok ów nie miał w sobie niczego nadzwyczajnego – siedziało oto dwóch braci bliźniaków, którzy spotkali się po długiej rozłące. Ale każdy rozumiał, że nie ma tu mowy ani o rozłące, ani o braciach. Po prostu jeden z siedzących był niepojętym dla ludzkiego umysłu dziwem. Ale który? Rozumiałem teraz admirała Thompsona.

– Dlaczego nie zjawiłeś się podczas podróży? Czekałem na ciebie – powiedział Ziernow numer jeden.

Ziernow numer dwa wzruszył ramionami.

– Pamiętam wszystko aż do chwili, kiedy przyśnił mi się ten różowy sen. Potem mam lukę w pamięci. A potem nagle wchodzę do tej sali, patrzę, słucham i wydaje mi się, że zaczynam rozumieć… – Spojrzał na Ziernowa i uśmiechnął się. – Ależ my jesteśmy do siebie podobni!

– Przewidywałem to – wzruszył ramionami Ziernow.

– A ja nie. Gdybyśmy się byli spotkali tam, tak jak Anochin ze swoim sobowtórem, za nic w świecie nie zrezygnowałbym ze swojego autentyzmu. Któż zdołałby mi udowodnić, że to ty jesteś oryginałem a ja zaledwie repliką? Przecież ja – to ty, pamiętam całe twoje czy swoje – sam już nie wiem czyje właściwie – życie, każdy drobiazg, pamiętam zapewne lepiej niż ty, zsyntetyzowana pamięć jest zapewne lepsza. Antenie Kuźmiczu – zwrócił się do sali – czy pamiętacie naszą rozmowę przed wyjazdem wyprawy? Nie to, co mówiliśmy o doświadczeniach, ale po prostu nasze ostatnie słowa? Pamiętacie?

Profesor Kiedrin zmieszał się.

– Nie pamiętam.

– Ja także nie pamiętam… – powiedział Ziernow numer jeden.

– Stukaliście, profesorze, ustnikiem papierosa w pudełko „Kazbeków” – nie bez pewnej chełpliwości przypomniał Ziernow numer dwa – i powiedzieliście: „Chcę rzucić palenie, Borys. Od jutra z tym skończę”.

Odpowiedział mu huragan śmiechu – profesor Kiedrin gryzł ustnik zagasłego niedopałka.

– Mam pytanie – wstał admirał Thompson. – Pytanie do pana Ziernowa w zielonym swetrze. Czy pamięta pan nasze spotkanie w Mac Murdoch?

– Oczywiście – odpowiedział po angielsku Ziernow-sobowtór.

– A ten drobiazg, który tak się panu wtedy podobał?

– Oczywiście – powtórzył Ziernow-sobowtór. – Podarował mi pan wieczne pióro z pańskim złotym monogramem. Pióro jest w tej chwili w moim pokoju, w kieszeni mojej letniej kurtki.

– Mojej letniej kurtki – żartobliwie poprawił go Ziernow.

– Nie zdołałbyś mnie o tym przekonać, gdybym nie obejrzał waszego filmu. Teraz już wiem, że nie wracałem z wami amfibią, nie spotkałem amerykańskiego lotnika, a zagładę jego sobowtóra widziałem jedynie na ekranie. Przewiduję, że i mnie także czeka taki koniec.

– Być może, że jesteśmy wyjątkiem – powiedział Ziernow – być może, że zostanie nam podarowane współistnienie…

Teraz zauważyłem różnicę między nimi. Jeden z nich mówił spokojnie, nie tracąc właściwej mu zimnej krwi, drugi był napięty wewnętrznie.

– Sam w to nie wierzysz – powiedział. – Nas tworzą eksperymentalnie i unicestwiają jako produkty tego eksperymentu. Dlaczego – tego nie wie nikt, ani wy, ani my. Mam w pamięci, w twojej pamięci, w naszej wspólnej pamięci, opowieść Anochina – spojrzał na mnie i coś we mnie zadrżało, kiedy napotkałem to tak bardzo znajome spojrzenie. – Kiedy obłok zaczął lądować, Anochin wezwał swojego sobowtóra do wspólnej ucieczki. Sobowtór odmówił. „Nie mogę” – powiedział. – „Coś mi nakazuje pozostać”. I wrócił do kabiny, by zginąć – wszyscy to widzieli. Więc tak to jest: ty możesz wstać i wyjść stąd, ja – nie. Już teraz coś mi każe nie poruszać się.

Ziernow wyciągnął do niego rękę, dłoń jego natknęła się na niewidzialną przeszkodę.

– To się nie uda – uśmiechnął się ze smutkiem Ziernow-sobowtór. – Pole. Używam waszego terminu, bo podobnie jak wy nie znam innego… A zatem – już się utworzyło pole. Przebywam w nim jak w skafandrze.

Ktoś, kto siedział obok nich, również spróbował dotknąć syntetycznego człowieka, ale także mu się to nie udało, jego ręka napotkała zgęstniałe, twarde jak drzewo powietrze.

– Wiedzieć, że zbliża się koniec, i nie móc temu przeciwdziałać to straszne – powiedział Ziernow numer dwa. – Mimo wszystko jestem człowiekiem a nie biomasą.

Pełna zgrozy cisza przytłoczyła całą salę. Ktoś oddychał ciężko. Ktoś zakrył oczy dłonią. Admirał Thompson zdjął okulary. Ja zmrużyłem oczy.

Ręka, którą położył Martin na moim kolanie, zadrżała.

– Look up! – krzyknął Martin.

Spojrzałem ku górze i zamarłem – z sufitu w stronę siedzącego bez ruchu Ziernowa w zielonym swetrze spełzała pulsująca fioletowa rura. Zakończona czymś na kształt gramofonowej trąby rozszerzała się i pieniła, powoli ł dokładnie okrywała niczym pokrowiec znajdującego się pod nią człowieka. W minutę później zobaczyliśmy coś, co przypominało fioletowy żeliwny stalaktyt i łączyło się z podobnym, wyrastającym z estrady stalagmitem. Podstawa stalagmitu znajdowała się na podłodze koło stolika, stalaktyt zaś spływał z sufitu, przebijając dach i trzymetrową warstwę leżącego na dachu śniegu. Po następnych trzydziestu sekundach spieniona krawędź trąby zaczęło się odwijać ku górze, a w jej pustym różowym wnętrzu, które widzieliśmy wszyscy, nie było ani człowieka, ani krzesła. Minęła jeszcze minuta i różowa piana przeniknęła przez sufit niczym coś niematerialnego, nie uszkodziła ani plastyku, ani izolacji termicznej.

– Koniec – powiedział „nasz” Ziernow i wstał. – Finis, jak mówiono w starożytnym Rzymie.

CZĘŚĆ DRUGA. „Stworzenie świata”

SAMOLOT-WIDMO

W Moskwie miałem pecha – przetrzymać surową zimę antarktyczną, nie kichnąć ani razu przy sześćdziesięciostopniowym mrozie i przeziębić się wśród jesiennych moskiewskich mżawek, kiedy nawet w nocy granatowy słupek w zaokiennym termometrze nie opadał poniżej zera! Co prawda medycyna obiecała mi, że w najbliższy wtorek będę już zupełnie zdrów, ale w niedzielę rano leżałem jeszcze z kataplazmem na plecach i nie mogłem nawet zejść do skrzynki po gazety. Gazety zresztą przyniósł mi Tolek Diaczuk. Szczerze ucieszyłem się, że przyszedł, choć po przyjeździe z Mirnego od razu wrócił do swego Instytutu Prognoz, do swoich map wiatrów i cyklonów i nie brał udziału w całej naszej krzątaninie związanej ze sprawą różowych obłoków. Tolek usadowił się w fotelu pod oknem i akompaniując sobie na gitarze mruczał jakąś własną kompozycję.

– Podoba ci się? – zapytał wreszcie.

– Co? – nie zrozumiałem.

– Jak to – co? Piosenka, oczywiście.

– Jaka piosenka? – ciągle jeszcze go nie rozumiałem.

– A więc nie słuchałeś? – westchnął. – Od razu tak sobie pomyślałem. Nie szkodzi, powtórzę.

I zaśpiewał przeciągłym recitativem, jakim zwykły śpiewać pozbawione głosu piosenkarki, które nigdy nie rozstają się z mikrofonem. Któż mógł wtedy przypuszczać, jak godny pozazdroszczenia los oczekuje ów utwór Diaczuka!

To mit czy sen, czy jawa?

Przypatrzcie się, nim znikną.

To jeźdźcy znikąd jadą,

nieznani jeźdźcy znikąd.

W oczekiwaniu cudu

zamarła stara Ziemia -

krok jeźdźców znikąd dudni

i cały świat oniemiał.

To jeźdźcy znikąd jadą

niechybnie, nieustannie…

I Hamlet znowu zada

odwieczne swe pytanie:

To ludzie, czy bogowie?

Czy może zjawa zwykła?

Lecz któż się tego dowie

i kto z nas to rozwikła?

Zrobił pauzę, a potem ciągnął nieco uroczyściej:

Kto ich rozpoznać zdoła?

Kto zdoła ich zrozumieć?

13
{"b":"107059","o":1}