– Inna metoda modelowania. Zupełnie inna.
– Mówicie o „jeźdźcach”? – zapytałem.
– A więc jest już nazwa – uśmiechnął się. – To się przyjmie. Zobaczycie, przyjmie się, i u nas, i na Zachodzie. A modelowano tym razem zupełnie inaczej – dodał.
Nie zrozumiałem.
– Samolot?
– Nie sądzę. Samolot z pewnością wymodelowali całkowicie. Także tym sposobem. Najpierw iluzorycznie, potem materialnie. Skopiowali dokładnie całą strukturę atomową. Ale ludzi modelowali inaczej. Tylko formę zewnętrzną, atrapę, funkcję pasażera. Co robi pasażer? Siedzi w fotelu, wygląda przez okno, pije wodę mineralną, przegląda książkę. Wątpię, czy odtwarzano całe skomplikowane życie psychiczne człowieka. To nie było im potrzebne. Potrzebny im był ożywiony, działający model samolotu z ożywionymi, działającymi pasażerami. Jest to zresztą tylko domysł.
– Po cóż więc mieliby niszczyć taki model?
– A po co niszczą sobowtóry? – zapytał w odpowiedzi. – Pamiętacie pożegnanie z moim bliźniakiem? Dotąd nie mogę tego zapomnieć.
Zamilkł i nie odpowiadał już na moje pytania. Dopiero kiedy wyszliśmy z restauracji i minęliśmy Lisowskiego otoczonego przez co najmniej dziesiątek korespondentów zagranicznych, Ziernow roześmiał się i powiedział:
– Z pewnością opowie im o „jeźdźcach”. A oni to podchwycą. Skojarzą z Apokalipsą. Będzie i koń biały, i koń wrony, i jeźdźcy na nich siedzący, śmierć niosący – wszystko to z pewnością będzie.
Przewidywania Ziernowa sprawdziły się co do joty. O mało nie podskoczyłem na łóżku, kiedy wraz z depeszami donoszącymi o pojawieniu się różowych obłoków na Alasce i w Himalajach, Diaczuk przeczytał mi tłumaczenie artykułu admirała Thompsona wydrukowanego w jakiejś nowojorskiej gazecie. Terminologia, wyśmiana przez Ziernowa, była właśnie terminologią, którą posługiwał się admirał.
„Ktoś nazwał je trafnie jeźdźcami – pisał admirał – a jednak nie trafił w dziesiątkę. Nie są to zwykli jeźdźcy. To Jeźdźcy Apokalipsy. Nie przypadkiem używam tego porównania. Zacytujmy słowa proroka:»… a oto koń płowy, a tego, który siedzi na nim, imię jest śmierć, a piekło szło za nim; i dana im jest moc nad czwartą częścią ziemi, aby zabijali mieczem i głodem, i morem«. Amerykanie zrozumieją, dlaczego uciekam się do terminologii, która naturalniej zabrzmiałaby w ustach kardynała kościoła rzymskokatolickiego niż w ustach emerytowanego oficera marynarki wojennej. Muszę tak postąpić, zbyt beztrosko bowiem ludzkość odnosi się do swoich nieproszonych gości”. Admirała nie interesowało to, skąd się ci goście zjawili, z Syriusza czy może z Alfa Centaur!. Nie był także zaniepokojony eksportowaniem w kosmos ziemskich lodowców. Interesowało go pojawianie się i znikanie sobowtórów. Już w Mirnym powątpiewał, czy aby na pewno znikają sobowtóry a nie ludzie. Teraz, w artykule, z przekonaniem, a nawet dość agresywnie dowodził słuszności tej swojej tezy.
Godny uwagi był nie tylko sens tego artykułu, ale i ton, w którym artykuł był utrzymany, ton panikarski i krzykliwy. Ludzi przyzwyczajonych do przyjmowania na wiarę wszelkich reklamowych bredni artykuł tego z pewnością niegłupiego, ale najwyraźniej z góry uprzedzonego człowieka, mógł doprawdy poważnie przestraszyć.
Kiedy podzieliłem się tymi myślami z Tolkiem, ten powiedział:
– Artykuł admirała to drobiazg. Zarysowuje się nowy problem. Zawsze dotąd, kiedy uczeni albo fantaści pisali o prawdopodobieństwie spotkania w kosmosie z innymi istotami myślącymi, interesowało ich, czy te istoty odniosą się do ludzi przyjaźnie czy też wrogo. Nikt jednak nie zastanawiał się nad problemem wrogiego stosunku ludzi do takich istot rozumnych. A przecież w tym właśnie tkwi problem.
No cóż, było nad czym pomyśleć.
Tolek mówił czasami bardzo roztropnie. Przypomniałem sobie, że na posiedzeniu Akademii Nauk również poruszono ten problem,
ONI WIDZĄ, SŁYSZĄ I CZUJĄ
Przyszedłem na posiedzenie mniej więcej na godzinę przed wyznaczonym terminem, chciałem bowiem sprawdzić projektor, ekran i aparaturę dźwiękową – film wyświetlano teraz z nagranym komentarzem. W sali konferencyjnej zastałem tylko Irkę Fatiejewą, jednego z sekretarzy specjalnej komisji do spraw obłoków. Nawiasem mówiąc uprzedzano mnie, że ta Irka to nie byle kto – poliglotka i wielka erudytka. Możesz ją zapytać, co się stanie, jeżeli zanurzysz wypreparowany mózg w roztworze calcium chloratum – odpowie. Zapytasz o czwarty stan materii – odpowie. Zapytasz, co to takiego topologia – odpowie. Ale nie pytałem o nic. Jak tylko na nią spojrzałem, od razu uwierzyłem, że powiedziano mi prawdę.
Miała na sobie ciemnoniebieski sweter w surowy abstrakcyjny wzór, uczesana była w kok, nosiła lekko przydymione szkła bez oprawki – takie wąskie, prostokątne szkiełka. Ukrywały się za tymi szkłami – jak się wkrótce miałem o tym przekonać – mądre, uważne i bardzo wymagające oczy. Ale wówczas, kiedy wszedłem do sali, nie zobaczyłem jej oczu – Fatiejewa nawet nie uniosła głowy, zapisywała coś w ogromnym czarnym notatniku.
Odkaszlnąłem.
– Nie pokasłujcie, Anochin, i nie stójcie na środku pokoju – powiedziała, nadal na mnie nie patrząc – znam was i wiem o was wszystko, wiec możecie się nie przedstawiać. Usiądźcie sobie gdziekolwiek i poczekajcie, aż skończę to expose.
– Co to znaczy „expose”? – zapytałem. Nie udawajcie, że wiecie mniej, niż naprawdę wiecie. Co zaś do expose dzisiejszego posiedzenia to nie musicie go znać. Nie jesteście tam zaproszeni.
– Dokąd? – zapytałem znowu.
– Do Rady Ministrów. Wyświetlano tam wczoraj wasz film.
Wiedziałem o tym, ale nic nie powiedziałem. Prostokątne szkiełka zwróciły się w moją stronę. „Gdyby tak zdjęła okulary” – pomyślałem sobie.
Zdjęła okulary.
– Wierzę odtąd w telepatię – powiedziałem.
Wstała. Była wysoka i dobrze zbudowana.
– Przyszliście, żeby sprawdzić aparaturę, Anochin, żeby upewnić się, czy ekran jest dobrze naciągnięty i czy działa regulator dźwięku? Wszystko to już zrobiono.
– A co to jest topologia? – zapytałem.
Nie osłonięte szkłami okularów oczy nie zdążyły mnie spopielić. Przeszkodzili im w tym uczestnicy zbliżającego się zebrania, którzy najwyraźniej za nic nie chcieli się spóźnić. Po kwadransie mieliśmy już quorum. Nie było żadnych debat nad porządkiem dziennym. Tylko przewodniczący zapytał Ziernowa, czy będzie jakieś zagajenie. „Po co?” – zapytał Ziernow w odpowiedzi. Zgasło światło i na ekranie na błękitnym niebie Antarktydy zaczął narastać malinowy dzwon.
Kiedy malinowy kwiat połknął mojego sobowtóra wraz z całą amfibią, odezwał się czyjś wesoły bas:
– Wszyscy, którzy uważali, że człowiek jest królem stworzenia – podnieść ręce!
Rozległy się śmiechy. Ten sam głos ciągnął:
– Zechciejcie wziąć pod uwagę rzecz zupełnie bezsporną: żaden system modelujący nie może stworzyć modelu struktury bardziej złożonej niż on sam.
Kiedy krawędź kwiatu odchyliła się i zapieniła, usłyszałem:
– Płynna piana, co? A jej składniki? Gaz? Ciecz? Substancja pianotwórcza?
– Jesteście pewni, że to piana?
– Niczego nie jestem pewien.
– A może to plazma w bardzo niskich temperaturach?
– Plazma jest gazem. Cóż więc ją utrzymuje?
– A ta pułapka magnetyczna? Pole magnetyczne wytwarza konieczną zaporę.
– Nonsens, kolego. Dlaczego rozdrobniony efemeryczny gaz nie rozpada się ani nie rozsnuwa pod naporem tego pola? Przecież to pole siłowe musi dążyć do zmiany kształtu.
– Jak w takim razie, waszym zdaniem, wytwarzają pole magnetyczne obłoki gazu międzygwiezdnego?
– To pytanie należy zadać autorom hipotezy plazmowej. A więc waszym zdaniem i samolot, i człowiek po prostu spłonęli w strumieniu gazowym, w magnetycznej „butelce”?
Pierwsze rzędy znowu się roześmiały.
– To jakaś mistyka. Nieprawdopodobne!
– Nie potrzeba mistyki, by uznać prawdopodobieństwo nieprawdopodobnego. Wystarczy matematyka.
– To paradoks. Wy jesteście jego autorem?