– Posiedźmy tu sobie jeszcze, dopóki nam na to pozwalają – powiedział Ziernow, zauważywszy moje spojrzenie. – A na wszystkie wasze pytania można bez trudu udzielić odpowiedzi. Wy sami możecie na nie odpowiedzieć, jeśli pomyślicie. A więc po pierwsze – co modelowano? Nie tylko pamięć. Psychikę. Myśli, pragnienia, wspomnienia, sny. Myśl zaś nie zawsze jest logiczna, skojarzenia nie zawsze są zrozumiałe, wspomnienia nie następują w kolejności chronologicznej. I proszę się nie dziwić, że to, co widzieliśmy, było chaotyczne i pokawałkowane. To nie film. Wskrzeszone przez pamięć życie nie może zresztą być inne. Spróbujcie sobie przypomnieć jakiś szczególnie dla was miły dzień z przeszłości. Ale wszystko po kolei – od rana do wieczora. To się wam nie uda. Jak byście nie wysilali pamięci, konsekwencja wydarzeń i ścisła ich chronologia to właśnie to, czego wam się z pewnością nie uda odtworzyć. O tym i o owym zapomnicie, to i owo opuścicie, jedne rzeczy będziecie pamiętali wyraźnie i dokładnie, inne mgliście, coś nieokreślonego będzie się wymykało waszej pamięci i będziecie się męczyli usiłując przywołać to umykające wspomnienie. Ale w każdym razie to jest życie. Choć zmętniało i alogiczne, ale przecież rzeczywiste, nie zmyślone. Prawdziwe. Bywa zresztą i fałszywe.
– Fałszywe? – powtórzyłem nie rozumiejąc.
– Płód wyobraźni – wyjaśnił. – Życie, które stwarza tylko moc waszego kaprysu, marzeń albo po prostu przypuszczeń. Przypominacie sobie wtedy, powiedzmy, treść przeczytanej książki, widzianego w kinie filmu albo po prostu sami coś zmyślacie. Dobrze, że jak dotąd nie mieliśmy do czynienia z takim „życiem”… Jak dotąd… – powtórzył w zadumie. – Nie wykluczone, że będziemy z nim jeszcze mieli do czynienia, widzicie – mgła jeszcze się kłębi. I za każdym razem pozostawiają nam pełną swobodę działania, nie wtrącają się, nie kontrolują nas. Po to tylko, żebyśmy zrozumieli.
– Nie wiem. Dotąd nie mogę zrozumieć, dlaczego pozwolili nam zmienić model.
– Bo nie bierzecie pod uwagę takiego bodźca jak rządzą eksperymentowania. Oni badają, wypróbowują, kombinują. Dają projekcje czyjejś pamięci, obraz przeszłości. Ale nie jest to zarejestrowany na taśmie film, to samo życie. Przeszłość staje się jak gdyby realna, formuje przyszłość. No, a jeśli do tej realności wprowadzi się nowy czynnik? Wówczas nieuniknienie zmieni się także i przyszłość. My jesteśmy właśnie tym nowym czynnikiem, podstawą eksperymentu. Z naszą pomocą otrzymują dwie projekcje tego samego obrazu, mogą je porównać. Sądzicie, że wszystkie nasze czynniki są dla nich zrozumiałe? Z pewnością nie. Więc powtarzają doświadczenia. Ile schodów widzicie? – zapytał nagle.
Przeliczyłem.
– Dziesięć.
– A było sześć, liczyłem. Dalsze to była czerwona magma. Mam już dość tej „bezpiecznej wysepki”. Bolą mnie plecy. Może zaryzykujemy… i pójdziemy do mojego pokoju? – I Ziernow wskazał najbliższe drzwi, które tonęły jeszcze w czerwonej mgle.
Daliśmy nura w przelewającą się czerwoną chmurę i ostrożnie zbliżyliśmy się do drzwi. Ziernow otworzył je, weszliśmy.
POJEDYNEK
Ale pokoju nie było. Ani sufitu, ani ścian, ani posadzki. Otwierała się przed nami szeroka droga, która kończyła się stromym, kamienistym urwiskiem – dalej na zboczu były winnice. Jeszcze niżej, jak na Krymie, błękitniało morze. Wszystko dokoła miało właściwe sobie barwy – błękit prześwitującego między chmurami nieba, rude plamy gliny pomiędzy kamieniami, żółta, spalona w słońcu trawa. Nawet kurz na drodze przypominał – puder.
– Ktoś tu cwałuje – powiedział Ziernow – zaczyna się nowy spektakl.
Zza zakrętu drogi wychynęli trzej jeźdźcy. Jechali rysią, za ostatnim cwałowały jeszcze dwa osiodłane konie. Kawalkada ta przystanęła obok nas. Wszyscy trzej mieli na głowach kirysy, każdy inny, wszyscy ubrani byli w jednakowe czarne kamizele z miedzianymi guzami. Ich zrudziałe od długiego noszenia botforty oblepione były szarym błockiem.
– Kim jesteście? – zapytał łamaną francuszczyzną najstarszy jeździec. W swoim muzealnym kirysie, ze szpadą, bez pochwy, zatkniętą za pas wydawał się nam postacią wyjętą z jakiejś powieści historycznej.
„Który to wiek? myślałem. – Wojna trzydziestoletnia czy później? Żołnierze Wallensteina czy Karola XII-ego? A może rajtarzy szwajcarscy we Francji? Ale w jakiej Francji? Przed Richelieu czy później?”
– Papiści? – zapytał jeździec.
Ziernow roześmiał się. Doprawdy, w oczach ludzi z dwudziestego wieku ta maskarada była nazbyt niepoważna.
– Nie wyznajemy żadnej wiary – odpowiedział w pięknej francuszczyźnie. – Nie jesteśmy nawet chrześcijanami. Jesteśmy bezbożnikami.
– Co on mówi, kapitanie? – zapytał jeden z młodszych jeźdźców po niemiecku.
– Sam nie mogę zrozumieć – przeszedł na niemiecki i jego dowódca. – Ubrani są też dziwacznie, niczym komedianci na jarmarku.
– A może to pomyłka, kapitanie? Może to nie ci?
– A gdzie będziemy szukali tamtych? Niech Bonneville sam sobie łamie głowę. Pojedziecie z nami – dodał po francusku.
– Nie umiem jeździć konno – powiedział Ziernow.
Jeździec roześmiał się i powiedział coś po niemiecku. Zaczęli się śmiać wszyscy trzej: „Nie umie jeździć konno! Pewnie lekarz!”
– Weźcie go w środek. Wy pojedziecie po bokach, strzemię w strzemię. I uważajcie, żeby nie spadł. A ty? – odwrócił się do mnie ten, który miał czarne wąsy.
– Ja w ogóle nie mam zamiaru jechać – powiedziałem.
– Jurij, nie kłóćcie się z nimi! – zawołał do mnie Ziernow. Siedział już na koniu trzymając się za łęk siodła. – Zgadzajcie się na wszystko i starajcie się zyskać na czasie.
– Po cygańsku mówi? – groźnie zapytał właściciel czarnych wąsów.
– Po łacinie – rozeźliłem się. – Dominus vobiscum. Jedźmy!
I wskoczyłem na siodło. Nie było to dzisiejsze angielskie siodło, ale stare siodło nie znanego mi kształtu, na rogach miało miedziane blachy. Ale to mnie nie zdetonowało – nauczyłem się jeździć konno jeszcze w instytucie, uczono nas tam po trosze wszystkiego, co się składa na współczesny pięciobój. Wąsacz zaciął mojego konia i pognaliśmy, wyprzedzając Ziernowa i jego konwojentów.
Pędziliśmy w milczeniu obok siebie, wąsacz nie odstępował mnie na krok. Słyszałem stukot kopyt mojego konia, jego ciężki oddech, czułem ciepło jego karku, sprężystość strzemion – o, nie, to nie była iluzja, to nie było złudzenie optyczne, to było rzeczywiste, realne życie, cudze życie w innej przestrzeni i w innym, czasie, życie, które wessało nas, jak bagno wsysa swe ofiary. Bliskość morza, ciepła wilgoć powietrza, kamieniste serpentyny drogi, winnice na zboczach, nie znane mi drzewa o wielkich szerokich liściach, które błyszczały w słońcu, jak gdyby pokryte były lakierem, osły, ciągnące powoli poskrzypujące dwukółki, parterowe domki z kamienia w wioskach, okienka z miki i porozwieszane i porozkładane na dachach suszące się sznury czerwonej papryki, grubo ciosane Madonny przy studniach, mężczyźni o opalonych na brąz torsach, w starych, postrzępionych spodniach do kolan, kobiety w samodziałowych koszulach i zupełnie nagie dzieci – wszystko to świadczyło o tym, że znajdujemy się gdzieś na południu Francji, a może we Włoszech.
Cwałowaliśmy tak mniej więcej przez godzinę, nie napotykając na szczęście żadnych przeszkód oprócz leżących po bokach drogi wielkich głazów, śladów usuniętych już niegdysiejszych lawin skalnych. Zatrzymał nas niewysoki, na półtora chłopa, biały mur, okalający jakiś las czy park na przestrzeni wielu kilometrów – w każdym razie nie widzieliśmy jego końca. W miejscu, gdzie mur skręcał od morza w kierunku północnym, stał człowiek w równie godnym maskarady ubraniu z przetartego i znoszonego do niemożliwości zielonego aksamitu i w rudych botfortach, które, podobnie jak botforty moich towarzyszy podróży, niejedno już zdążyły zobaczyć, w kapeluszu bez pióropusza, ale za to przyozdobionym wielką, starannie wypucowaną klamrą z miedzi. Prawa ręka tego człowieka spoczywała na temblaku sporządzonym z jakichś szmat, może ze starej koszuli, a jedno z jego oczu przesłonięte było wąską czarną przepaską. Jego twarz wydała mięsie jakby znajoma, ale zainteresowała mnie głównie nie twarz, tylko szpada, która groźnie zabłysła w lewej jego dłoni.