Pisarz zamilkł, napił się wody i zamyślił się. Audytorium czekało. Nikt nie kaszlał, nie kręcił się na krześle, nie rozmawiał szeptem ze swoim sąsiadem. Nigdy nie byłem na wykładzie, którego słuchano by z taką pełną szacunku uwagą.
– Skoro można zbudować model życia, można go również zabrać ze sobą – powiedział Amerykanin tak cicho, że w normalnych warunkach nie usłyszano by go nawet z odległości trzech kroków, tu jednak nikt nie uronił ani słowa, nawet intonacji – można go zanotować i odtworzyć gdzieś w pobliżu własnych siedzib, stworzywszy tam uprzednio odpowiednie środowisko, w którym model ów mógłby się rozwijać. Co jest do tego potrzebne? Sztuczny satelita, asteroid, planeta, model atmosfery ziemskiej, model promieniowania słonecznego. A przede wszystkim woda, woda, woda, bez której niemożliwe jest życie białkowe. To rzuca światło na transport lodu ziemskiego w ilościach, które są wystarczające dla nawodnienia całej planety. W głębinach naszej, a może jakiejś innej galaktyki powstanie nowy świat, który nie będzie powtórzeniem naszego świata, ale będzie doń podobny tak jak dobry portret podobny jest do portretowanej osoby, wszystkie modele przybyszów są bowiem bezbłędne i dokładne. (Ktoś krzyknął z sali: „Kosmiczne Zoo z człekoształtnymi na wolności!”). Oczywista, będą tam i tacy jak autor tej repliki. (Śmiech na sali). Ja jednak poprawiłbym autora tego zdania – nie Zoo tylko laboratorium. Albo może dokładniej – instytut naukowy, w którym życie człowieka wraz z całą złożonością jego aspektów psychicznych, bytowych i socjalnych stanie się przedmiotem wszechstronnych starannych i ostrożnych badań. Badania te niewątpliwie nastąpią, po to właśnie przeprowadza się cały eksperyment. Ale badać życie nie przeszkadzając mu zarazem, badać je w rozwoju, w ruchu, a zrozumiawszy prawa, które tym ruchem i rozwojem rządzą – rozwój ów udoskonalić i przyśpieszyć – oto ich cel. Powiedziałem już chyba wszystko. Oto moja hipoteza. Przedyskutujcie ją, panowie, jeśli chcecie. Jak każda hipoteza zrodzona z wyobraźni da się ona zapewne bez trudu obalić. Ale miło mi jest pomyśleć, że gdzieś w przestworzach wszechświata istnieje może i rozwija się cząstka naszego życia, to nic, że wymodelowana, to nic, że zsyntetyzowana, ale przecież stworzona w imię wielkiego celu – zbliżenia dwóch na razie bardzo jeszcze od siebie dalekich cywilizacji, zbliżenia, do którego pierwszy krok uczyniono jeszcze tutaj na Ziemi. A jeśli przybysze do nas powrócą, to powrócą już jako istoty, które nas rozumieją, jako istoty wzbogacone o rozumienie nas, umiejące coś tam od nas przejąć i dać nam coś w zamian na wspólnej drodze ku udoskonalaniu się.
Pisarz zgarbił się nieco i zszedł z mównicy. Odprowadzała go cisza wymowniejsza niż huragan oklasków.
FIOLETOWA PLAMA
Na samym skraju lodowego płaskowyżu, który urywał się tu jak gdyby ścięty gigantycznym nożem, wyrąbaliśmy sobie coś w rodzaju okopu. Wypolerowany przekrój przeciętego lodowca odbijał błękitne niebo bez jednej chmurki, opadał z wysokości pięciu pięter. Była to właściwie szeroka na jakieś trzysta metrów szczelina lodowa, która sięgała aż do fioletowej plamy.
W równej ścianie zimnego błękitnego blasku plama ta ciemniała niczym wejście do pieczary. Nie zawadzając o jej nierówne pulsujące krawędzie mogłaby się w niej zmieścić nie tylko amfibia śnieżna, ale nawet łamacz lodów o średniej wyporności. Wycelowałem kamerę, zużyłem kilka metrów taśmy i przestałem filmować. Plama jak plama, nic nadzwyczajnego.
Za to ściana błękitnego blasku mogła zakasować wszystkie cuda świata. Wyobraźcie sobie rozpalony na śniegu błękitny płomień maszynki spirytusowej podświetlony z tyłu promieniami niezbyt wysoko nad widnokręgiem zawieszonego bladego słońca. Pełgający płomień błękitnieje w tym świetle, obok niego pęcznieje drugi, dalej wije się trzeci, jeszcze dalej czwarty, a wszystkie one nie zlewają się z sobą w jeden równomierny płomień, ale stykają się jak gdyby krawędziami jakichś niezwykłych, jarzących się kryształów. Wyobraźcie sobie teraz, że jest to powiększone stokrotnie, tysiąckrotnie. Płomienie wzbijają się na wysokość kilometra, gdzieś tam na wysokościach, w bladobłękitnym niebie zaginają się i łączą w jeden gigantyczny kryształ, który nie odbija owego bladego nieba, poranka, słońca, ale je jak gdyby pochłania. Ktoś niesłusznie nazwał go ośmiościanem. Kryształ ów jest po pierwsze płaski od dołu, a po drugie ma mnóstwo krawędzi, mnóstwo niejednakowych ani niesymetrycznych dziwnych płaszczyzn krystalicznych, za którymi jarzy się i kłębi błękitny gaz.
– Nie sposób oderwać od tego oczu – powiedziała Irena, kiedy podeszliśmy po tym lodowisku do błękitnego płomienia. Podeszliśmy do niego na jakieś trzydzieści metrów, bliżej już się nie dało, ciało zaczynał wypełniać dobrze znany wielusetkilogramowy ciężar. – W głowie mi się kręci, zupełnie jak nad przepaścią.
Patrzyłem na fioletową plamę i przypominałem sobie wczorajszą rozmowę Ziernowa z Thompsonem.
– Przecież mówiłem panu, że to wejście. Dym, gazy, diabli wiedzą co. Oni przeszli przez to gęsiego. Widziałem na własne oczy. A teraz udało się przejść przez to i nam – mówił Thompson.
– Nie panu, tylko kierowanej fali podmuchu.
– Co za różnica? Dowiodłem im, że człowiek umie myśleć i wysnuwać wnioski.
– Komar znalazł otworek w moskitierze i ugryzł. Czy to dowód, że umie myśleć i wysnuwać wnioski?
– Spróbujemy użyć czego innego.
– A mianowicie czego? Przecież są nieczuli zarówno na promieniowanie beta, jak i na promieniowanie gamma.
– A laser? A armatki wodne? Najzwyczajniejszy hydromonitor. Już sam fakt, że próbujemy przeniknąć przez fioletową plamę używając innych środków, zmusi ich do myślenia. A to już równa się nawiązaniu kontaktu. A w każdym razie to wstęp do kontaktu.
Hydromonitor Thompsona zainstalowano w bezpośrednim sąsiedztwie „plamy” – dzieliło go od niej nie więcej niż piętnaście metrów, pole siłowe w tym akurat miejscu najwidoczniej nie działało. Z tego miejsca na szczycie płaskowyżu, z którego filmowałem, hydromonitor przypominał spiętego do skoku szarego kota.
Ja również przygotowałem się, wycelowałem kamerę. Uwaga, już! Strumień wody błysnął jak klinga i przebił kurtynę gazową „plamy”, nie napotkał żadnego oporu, zniknął za tą kurtyną. W trzydzieści sekund później strumień przesunął się i rozciął ukośnie fioletowy miraż.
Trwało to nie dłużej niż dwie minuty. Potem nagle „plama” powoli zaczęła się wznosić ku górze – tak pełznie po niebieskiej firance mucha. Napotkawszy jej połyskujący błękit strumień wody rozprysnął się na boki. W oka mgnieniu wokół błękitnego płomienia utworzyło się coś na kształt wściekłej trąby powietrznej z miliardów rozpylonych kropel wódy.
Filmowałem nadal. Ale wkrótce hydromonitor przestał pracować. Widocznie Thompson postanowił zakończyć eksperyment. „Plama” natomiast ciągle pełzła ku górze, aż zniknęła gdzieś na wysokościach, za gigantycznymi językami płomieni.
Było to jedno z moich najmocniejszych wrażeń z Grenlandii. A wrażeń tu mieliśmy sporo. Na całe życie zapamiętałem gościnny port lotniczy w Kopenhadze, wielowarstwowe duńskie kanapki i wyraziste kolory Grenlandii, którą zobaczyliśmy z powietrza – biel wielkiego lodowca na północy, czerń płaskowzgórza na południu, gdzie lód już zdjęto, ciemnoczerwone urwiska nadbrzeżnych gór, granat morza przechodzący w matową zieleń fiordów. Patrzyliśmy na nią nieco później, z pokładu szkunera, którym płynęliśmy na północ, do Umanacu.
Ani w czasie rejsu, ani po przybyciu do Umanacu nie zetknęliśmy się z przybyszami. Byli tu już wcześniej i odeszli po wycięciu idealnego trzystukilometrowego kanału wiodącego w głąb kontynentalnego lodowca. Jak gdyby wiedzieli, że wyruszymy z Umanacu ich śladami. Czekała na nas wspaniała szosa lodowa szersza niż jakakolwiek autostrada świata, oczekiwał na nas zamówiony w Dusseldorfie samochód terenowy. Załoga była nasza, z Antarktydy, pojazd jednak mniejszy był od „Charkowianki” i nie był ani tak szybki, ani tak wytrzymały jak nasza stara amfibia.