Rozejrzałem się. Obok naszej „Charkowianki” stała jej siostra, równie wielka i piękna, równie przyprószona śniegiem. Dogoniła nas zapewne jadąc z Mirnego, a może spotkała nas w drodze powrotnej do Mirnego. Z pewnością udzieliła nam pomocy. Nasza amfibia wpadła bowiem rzeczywiście do szczeliny, w odległości dziesięciu metrów zobaczyłem ślad tego upadku – czarny otwór studzienny w maskującej szczelinę lodową firnowej skorupie. Chłopcy z tamtej amfibii musieli zauważyć naszą kraksę (na szczęście uwięźliśmy zapewne gdzieś w górnych partiach rozpadliny) i wyciągnęli na górę i nas, i nasz nieszczęsny pojazd.
– Hej! Jest tam kto? – zawołałem obchodząc tamtą amfibię od przodu.
Nikt nie ukazał się w żadnym z czterech iluminatorów, nie rozległ się żaden głos. Przyjrzałem się amfibii uważniej i zamarłem – amfibia – bliźniak miała identycznie jak nasza stłuczone i wgięte do wewnątrz szkło ochronne iluminatora czołowego. Spojrzałem na lewą gąsienicę – nasz transporter miał znak szczególny, jedno z kolczastych ogniw gąsienicy przyspawane na nowo, wyraźnie odróżniało się od pozostałych. Takie samo ogniwo miała i ta amfibia. Stały przede mną nie bliźniaki z tej samej serii fabrycznej, ale sobowtóry, dokładne repliki w każdym szczególe. I otwierając drzwi „Charkowianki” sobowtóra zadrżałem w przeczuciu czegoś niedobrego.
Przeczucie mnie nie zawiodło. Pomost był pusty, nie znalazłem ani nart, ani sanek, tylko na haku wisiała samotnie moja skórzana kurtka na futrze. Właśnie moja kurtka. Takie samo zacerowane rozdarcie na lewym rękawie, tak samo powycierane futro na mankietach, dwie dobrze mi znane ciemne tłuste plamy na ramieniu – kiedyś dotknąłem ramienia dłonią umazaną w oleju maszynowym. Szybko wszedłem do kabiny i oparłem się o ścianę, żeby nie upaść – wydało mi się, że moje serce przestaje bić.
Na podłodze koło stołu… leżałem ja! Miałem na sobie ten sam brązowy sweter, te same watowane spodnie, moja twarz tak samo dotykała nogi stołu i tak samo przyschła krew na czole, dłoń tak samo dotykała kamery filmowej. Mojej kamery filmowej.
Być może, że to był sen, być może, że się jeszcze nie obudziłem i jakimś dodatkowym wzrokiem widziałem siebie samego leżącego na podłodze? Rąbnąłem pięścią w stół – zabolało. Oczywiście, obudziłem się, to nie sen. W takim razie zwariowałem. Ale wiedziałem z przeczytanych książek i artykułów, że wariaci nigdy nie zdają sobie sprawy z tego, że ogarnął ich obłęd. W takim razie, co to jest? Halucynacja? Miraż? Dotknąłem ściany. Bynajmniej nie była widmowa. A więc nie byłem zjawą i ja, ten ja, który leżałem na podłodze u moich stóp. Bzdura, nonsens. Przypomniałem sobie swoje własne słowa o tajemnicach Królowej Śniegów. A może Królowa Śniegów jednak istnieje, może zdarzają się cuda, widmowe sobowtóry, a nauka to jedynie próba uspokojenia samego siebie?
Cóż zatem powinienem zrobić? Uciekać na złamanie karku, zamknąć się w mojej amfibii i czekać nie wiadomo na co, dopóki nie zwariuję ostatecznie? Przypomniałem sobie czyjeś powiedzenie: „jeżeli to, co widzisz, sprzeczne jest z prawami przyrody, to wiedz, że jesteś winien ty, a nie przyroda – to ty się mylisz”. Strach minął, zostało niezrozumienie i gniew i nie próbując nawet zachować ostrożności, potrąciłem nogą leżącego. Jęknął, otworzył oczy. Potem uniósł się na łokciu, zupełnie tak samo jak przedtem ja, i usiadł, rozglądając się dokoła nieprzytomnie.
– A gdzie jest reszta? – zapytał.
Nie poznałem tego głosu, należał do mnie i nie do mnie zarazem, ściślej był to mój głos, ale w zapisie magnetofonowym. Ale do jakiego stopnia ta zjawa była identyczna ze mną, skoro ocknąwszy się myślała o tym samym, o czym myślałem ja.
– Gdzie oni są? – powtórzył i zawołał: – Tolek! Diaczuk!
Podobnie jak i mnie nikt mu nie odpowiedział.
– Co się stało? – zapytał.
– Nie wiem – odpowiedziałem.
– Zdawało mi się, że amfibia zwaliła się do szczeliny lodowej. Poczuliśmy wstrząs, potem uderzenie, na pewno o ścianę lodową. Upadłem… Potem… Ale dokąd oni wszyscy poszli?
Nie poznawał mnie.
– Wano! – zawołał wstając;
I znowu odpowiedziała mu cisza. Wszystko, co się działo przed kwadransem, powtarzało się teraz w przedziwny sposób. Chwiejąc się podszedł do kabiny nawigacyjnej, obmacał puste siedzenie kierowcy, przeszedł do suszami, nie znalazł tam, jak i ja, nart ani sanek, potem przypomniał sobie o mnie i zawrócił.
– A wy skąd jesteście? – zapytał przyglądając mi się i nagle odskoczył, zasłonił twarz dłonią. – To niemożliwe! Śnię czy co?
– Ja też tak myślałem… z początku – powiedziałem. Już się nie bałem.
Przysiadł na perlonowej kanapce.
– Wy… ty… przepraszam… o, do diabła… jesteś do mnie podobny jak moje własne odbicie w lustrze. Nie jesteś zjawą?
– Nie. Możesz mnie dotknąć, przekonasz się.
– Kim w takim razie jesteś?
– Jurij Pietrowicz Anochin. Kinooperator i radiotelegrafista ekspedycji – powiedziałem dobitnie.
Zerwał się.
– Nie! To ja jestem Jurij Pietrowicz Anochin, operator i radiotelegrafista wyprawy! – krzyknął i znowu usiadł.
Milczeliśmy teraz obaj przyglądając się sobie nawzajem – jeden spokojniejszy, bo widział już i wiedział odrobinę więcej, drugi z obłędem w oczach, powtarzający z pewnością wszystkie moje myśli, które przemknęły przez moją głowę, kiedy po raz pierwszy go zobaczyłem.
W ciszy kabiny miarowo oddychali dwaj jednakowi mężczyźni.
RÓŻOWY OBŁOK
Nie pamiętam, jak długo to trwało. Wreszcie on przemówił pierwszy:
– Nic nie rozumiem.
– Ja także.
– Człowiek nie może się przecież rozdwoić.
– I mnie się tak wydawało.
Zamyślił się.
– A może jednak Królowa Śniegów istnieje?
– Powtarzasz się – powiedziałem. – Ja o tym pomyślałem już wcześniej. A nauka to tylko bzdury i próby uspokojenia samego siebie.
Roześmiał się, zmieszany, jak gdyby przywołał go do porządku starszy towarzysz. Rzeczywiście byłem starszy od niego. I natychmiast skorygowałem nasze wzajemne stosunki.
– No, dość tych żartów. To jakieś psychofizyczne złudzenie. Nie mogę się jeszcze zorientować, jakie mianowicie. Ale złudzenie. Wiesz co? Chodźmy do kabiny Ziernowa.
Zrozumiał mnie w pół słowa – był przecież moim odbiciem. Jednocześnie obaj pomyśleliśmy o tym samym – czy mikroskop wyszedł cało z awarii? Okazało się, że ocalał, stał na swoim miejscu w szafce. Nie potłukły się także szkiełka do preparatów. Mój sobowtór wyjął je niezwłocznie z pudełeczka. Porównaliśmy nasze dłonie – nawet odciski i zadry skóry mieliśmy identyczne.
– Zaraz sprawdzimy – powiedziałem.
Każdy z nas nakłuł sobie palec, rozmazał krew na szkiełku i porównaliśmy oba preparaty pod mikroskopem. Krew również obaj mieliśmy identyczną.
– Ten sam materiał – uśmiechnął się – moja kopio.
– To ty jesteś kopią.
– O nie, ty.
– Poczekaj – powstrzymałem go – a kto cię zaprosił do wzięcia udziału w wyprawie?
– Ziernow. A któż by?
– A po co?
– Wypytujesz mnie, żeby potem powiedzieć to samo?
– Po co? Sam ci mogę podpowiedzieć. Chodziło o różowe obłoki, prawda?
Zmrużył oczy coś sobie przypominając i zapytał chytrze:
– A do jakiej szkoły chodziłeś?
– Skończyłem instytut.
– Ale ja pytam o szkołę. O numer szkoły. Czyżbyś zapomniał?
– To ty zapomniałeś. Ja chodziłem do siedemset dziewiątej.
– Powiedzmy. A kto tam u nas siedział na ostatniej ławce z lewej strony?
– Dlaczego mnie egzaminujesz?
– Taka mała kontrola… Więc nie pamiętasz Lenki? Nawiasem mówiąc Lenka wyszła potem za mąż.
– Za Fibicha – powiedziałem.
Westchnął.
– A więc i życiorys mamy ten sam.
– Mimo wszystko jestem przekonany, że jesteś kopią, widmem i przywidzeniem – rozgniewałem się ostatecznie. – Kto się pierwszy ocknął? Ja. Kto pierwszy zobaczył, że są dwie „Charkowianki”? Też ja.
– Jak to dwie? – zapytał.
Zachichotałem triumfująco. Mój priorytet został potwierdzony w sposób niepodważalny.