Wydawało mi się, że Ziernow się zagalopował, Niemożność wyjaśnienia tego, co się działo, realność i ulotność tych przemieszczeń w czasie i przestrzeni, chorobliwy świat Kafki, który dla nas był rzeczywistością – wszystko to mogło przerazić każdego, ale nie Ziernowa.
Ziernow jak gdyby czytał w moich myślach.
– Myślicie, że oszalałem? A czy znacie paradoks Nielsa Bohra: „Jeśli hipoteza jest obłędna, to może to dowodzić, iż jest ona prawdziwa”? Ja jednak nie upieram się przy tym, że moja hipoteza jest prawdziwa, wyraziłem tylko pewien domysł, jeden z wielu możliwych. Ale czy to właśnie jest ów kontakt, o którego nawiązaniu marzą teraz wszyscy myślący przedstawiciele ludzkości? Czy aby „obłoki” nie próbują za naszym pośrednictwem, tak, właśnie za naszym pośrednictwem, opowiedzieć ludziom o tym, co robią i dlaczego to robią? Czy dopuszczając nas do udziału w swoich eksperymentach nie apelują do naszego intelektu w nadziei, że potrafimy zrozumieć sens tego eksperymentu?
– Dziwny sposób łączności – powiedziałem z powątpiewaniem.
– A jeśli nie ma innego? Jeśli oni nie znają naszych sposobów utrzymywania łączności? Albo jeśli te sposoby są im niedostępne? Jeśli nie mogą się posłużyć ani optycznym, ani akustycznym, ani żadnym innym spośród używanych przez nas sposobów przekazywania informacji? Jeśli nie są zdolni do telepatii, jeśli nie znają naszego języka, alfabetu Morse’a ani żadnego innego naszego kodu sygnalizacyjnego? A nam z kolei nie są dostępne ich środki łączności? Co wtedy?
– Nie rozumiem pana – rozgniewał się Martin – oni tworzą, oni modelują, oni szukają sposobu nawiązania kontaktu, a my na razie mamy iść pod mur albo wkładać głowę w stryczek?
– Może jeszcze nie potrafią… To pierwsze próby, błędy są nieuniknione.
– Będzie to dla pana pociechą, kiedy zawiśnie pan na szubienicy?
– Jakoś w tę szubienicę nie wierzę – powiedział Ziernow.
Nie zdążyłem mu odpowiedzieć. Więźniarka oderwała się od ziemi, nasza ruchoma cela rozpadła się. Buchnęło oślepiające światło, rozległ się piekielny łoskot, który trwał ułamek sekundy, potem pogrążyliśmy się w stan nieważkości i w ciemność.
SOBOWTÓR IRENY
Tylko z trudem można było rozewrzeć powieki, wydawało się, że coś je skleiło. Kiedy to zrobiłem, natychmiast poczułem na ciemieniu dotkliwy, przejmujący ból. Gdzieś bardzo wysoko nade mną migotały światełka, niczym robaczki świętojańskie w letnią noc na południu Rosji. Gwiazdy? Niebo? Odnalazłem koła Wielkiego Wozu i zrozumiałem, że znajduję się na ulicy. Powolutku próbowałem odwrócić głowę, ale każdy ruch wywoływał ten sam dokuczliwy ból na ciemieniu. Zdołałem jednak zobaczyć czarną nierówną linię dachów po przeciwnej stronie ulicy, mokrą od deszczu jezdnię – słabo połyskiwała w ciemności – i jakieś cienie na jezdni. Przyjrzawszy się dokładniej, rozpoznałem w nich resztki naszego rozbitego samochodu.
Leżałem tuż obok pnia drzewa, które w ciemnościach ledwie mogłem odróżnić, mogłem za to namacać jego starą, chropowatą korę. Podciągnąłem się i oparłem o ten pień plecy. W tej pozycji łatwiej mi było oddychać, ból osłabł. Obmacałem włosy na ciemieniu, powąchałem palce – to nie była krew, to była nafta.
Przezwyciężając słabość wstałem przytrzymując się drzewa, jak gdyby to była moja ukochana dziewczyna i długo stałem tak, wpatrując się w bezludną ciemność ulicy. Potem pomalutku, zataczając się przy każdym kroku, poszedłem w kierunku rozbitego samochodu. „Borysie Arkadiewiczu! Martin!” – zawołałem cicho. Nikt mi nie odpowiedział. Wreszcie podszedłem do czegoś nieforemnego i płaskiego, co leżało na jezdni. Przyjrzałem się. Była to połowa ciała odzianego w niemiecki mundur żołnierski, ale bez nóg i bez twarzy – wszystko, co pozostało z jednego z naszych konwojentów. Obszedłem ciało i nieco dalej znalazłem w rynsztoku Martina.
Poznałem go od razu po krótkiej kurtce zamszowej i po wąskich spodniach – takich spodni nie nosił żaden z niemieckich żołnierzy. „Don!” – zawołałem. Poruszył się i szepnął: „Kto to?” „Żyjesz, stary?”. „Juri?”. „Tak, to ja. Możesz się trochę unieść?”. Przytaknął ruchem głowy. Pomogłem mu usiąść na krawężniku i sam usiadłem obok niego. Oddychał ciężko i najwyraźniej nie oswoił się jeszcze z mrokiem – mrugał nieustannie. Przez dwie lub trzy minuty siedzieliśmy tak w milczeniu, aż wreszcie Martin zapytał:
– Gdzie my jesteśmy? Niczego jakoś nie poznaję. Co się stało?
– Ktoś zapewne wrzucił bombę do więźniarki. Gdzie jest Ziernow?
– Nie wiem.
Wstałem i raz jeszcze obszedłem szczątki rozbitego samochodu przyglądając się uważnie zwłokom konwojentów. Ziernowa między nimi nie było.
– Niedobrze – powiedziałem wróciwszy do Martina. – Nie ma żadnych śladów.
– Myśmy jechali na górze i ocaleliśmy. A więc i on z pewnością żyje. Na pewno gdzieś poszedł.
– Bez nas? Bzdura.
– A jeżeli wrócił?
– Dokąd?
– Do prawdziwego życia. Z tego sabatu czarownic… Może mu się udało? A może i nam się uda?
– Cicho! Słyszysz?
Masywne drzwi za nami skrzypnęły przeciągle i otworzyły się. Snop światła, który z nich padł, przecięła natychmiast ciężka wisząca w drzwiach portiera. Znowu zrobiło się ciemno, ale w tym krótkim przebłysku światła zobaczyłem sylwetkę kobiety w wieczorowej sukni. Teraz znowu widziałem tylko jej niewyraźny cień. Skądś z daleka, spoza portiery, dobiegała przygłuszona melodia – grano popularnego niemieckiego walca.
Kobieta, której ciągle jeszcze nie mogłem zobaczyć w ciemności, zeszła po kilku schodkach na chodnik. Teraz tylko ów wąski chodnik dzielił ją od nas. Siedzieliśmy nadal na krawężniku.
– Co się stało? – zapytała kobieta.
– Nic specjalnego – odpowiedziałem – tyle tylko, że ktoś wysadził w powietrze nasz samochód.
– Wasz? – zdziwiła się.
– No, samochód, którym jechaliśmy, czy raczej, jeśli mam się wyrazić ściśle, samochód, którym nas wieziono.
– Kto z wami jechał?
– A któż mógł, pani zdaniem, jechać? – drażniło mnie już to przesłuchanie. – Konwojenci oczywiście. Chce pani ich sobie poskładać z kawałków?
– Proszę się na mnie nie gniewać… Tym samochodem powinien był jechać komendant gestapo.
– Kto? Lange? – zdziwiłem się. – Lange został w hotelu.
– Tak właśnie być powinno – powiedziała z zadumą kobieta. – Wtedy też było tak samo. Ale wtedy nikt nie jechał w samochodzie, który wysadzili w powietrze. A wy skąd jesteście? Czy was także sypnął Etienne?
– Nikt nas nie sypnął madame – przerwałem jej. – Znaleźliśmy się tutaj przypadkiem i nie z własnej woli. Proszę mi wybaczyć, ale niezbyt dobrze władam francuskim. Może zna pani angielski?
– Angielski? – zdziwiła się. – Ale jakim cudem…
– Tego nawet po angielsku nie potrafię pani wyjaśnić. W dodatku nie jestem Anglikiem.
– Halo, mummy – przerwał mi Martin. – Za to ja jestem ze Stanów. Zna pani piosenkę: „Yankee Doodle był w piekle.»Zinno – rzekł – tu wściekle «…”? Zapewniam panią, ze w tym piekle jest, goręcej.
Roześmiała się.
– I co ja teraz z wami pocznę?
– Chętnie zwilżyłbym sobie gardło – powiedział Martin.
– Proszę za mną. W szatni nie ma nikogo, a portiera zwolniłam na dziś wieczór. Macie szczęście, messieurs.
Weszliśmy za nią do słabo oświetlonej szatni. Rzuciły mi się w oczy niemieckie płaszcze mundurowe na wieszakach i oficerskie czapki z zadartymi otokami. Z boku był niewielki pokoik, raczej komórka bez okien, której ściany wyklejone były zdjęciami z tygodników filmowych. Stały tu dwa krzesła i stół, a na stole leżała gruba księga rejestracyjna.
– To hotel czy restauracja? – zapytał Martin.
– Kasyno oficerskie – odpowiedziała.
Po raz pierwszy spojrzałem jej w twarz i zamarłem. Nastroszyła się natychmiast.
– Czy… pan mnie zna?
Wtedy Martin też coś powiedział. W tłumaczeniu brzmiałoby to mniej więcej tak:
– Ho-ho!… A to ciekawe!
Milczałem.
– Jak mam to rozumieć, monsieur? – zapytała kobieta.