WESTERN W NOWYM STYLU
Martin pisał:
Słońce zaledwie wyjrzało zza horyzontu, kiedy wyjechałem za bramę bazy lotniczej. Trzeba się było śpieszyć – dwudziestoczterogodzinny urlop to niezbyt wiele czasu, a do Sand City trzeba jechać przynajmniej godzinę. Wesoło pokiwałem ręką zaspanemu wartownikowi i mój stary dwuosobowy „Coryette” pomknął szosą jak zwykle. Zamajaczył na drodze jakiś chłopak. Dałem klakson i stanąłem.
– Do miasta? – zapytał.
Przytaknąłem. Wsiadł. Był jakiś dziwny, jak gdyby wystraszony, czoło pokrywały mu drobniutkie kropelki potu, na jego koszuli ciemniały pod pachami wielkie mokre kręgi.
– Trenujesz od rana biegi na przełaj? – zapytałem.
– Gorzej – powiedział i sięgnął do kieszeni dżinsów. Kiedy wyjmował chusteczkę, na siedzenie wypadła wraz z nią spluwa.
Gwizdnąłem zdumiony.
– Maleńki pościg?
– Głupiś – nie obraził się wcale. – To nie moja, to gospodarza. Pilnuję tutaj stada. Na rancho Viniccio.
– Jesteś kowbojem?
– Jakim tam kowbojem! – zmarszczył się, wycierając spocone czoło. – Nawet nie potrafię dosiąść konia jak należy. Po prostu potrzebuję pieniędzy. Od jesieni zaczynam studia.
Uśmiechnąłem się w głębi ducha – uciekający przed szeryfem krwiożerczy gangster przemienił się oto w najzwyczajniejszego studenta, który dorabia sobie korzystając z wakacji.
– Mitchell Casey – przedstawił mi się.
Ja również wymieniłem swoje nazwisko. Nie bez niejakiej próżności byłem przekonany, że coś mu ono powie – od czasu mego spotkania z potworami z Mac Murdoch gazety stale o mnie pisały. Omyliłem się jednak. Nie słyszał ani o mnie, ani o różowych obłokach. Od dwóch miesięcy ani nie słuchał radia, ani nie czytał gazet.
– Może już się zaczęła wojna albo wylądowali Marsjanie, o niczym człowiek nie wie.
– Wojny nie mamy – powiedziałem – ale Marsjanie, owszem, wylądowali.
I opowiedziałem mu pokrótce o różowych obłokach. Nie oczekiwałem jednak, że moja opowieść wywoła taką jego reakcję. Chwycił za klamkę, jak gdyby miał zamiar wyskoczyć w biegu, potem rozdziawił usta, wargi mu drżały, zapytał:
– Długie różowe ogórki? Pikują jak samoloty? Tak?
Zdziwiłem się – skąd wie, skoro nie czytał gazet?
– Dopiero co je widziałem – powiedział i otarł pot, który znów mu wystąpił na czoło. Spotkanie z naszymi znajomkami z Antarktydy zupełnie go wykończyło.
– No i co? – zapytałem. – Latają sobie. Pikują, owszem. Ale nie robią żadnych szkód. Nie jesteś za odważny…
– Każdy by stchórzył na moim miejscu – powiedział, ciągle jeszcze bardzo podniecony – o mało co nie zwariowałem, kiedy mi podwoiły stado.
Nie wiedzieć czemu rozejrzał się, jak gdyby się bał, że ktoś może nas podsłuchać, potem cicho dodał:
– I mnie też.
Sam już na pewno zrozumiałeś, Jurij, że Mitchell mimo woli wplątał się w taką samą kabałę jak my dwaj. Te cholerne obłoki zainteresowały się jego stadem, zaczęły pikować na krowy, a nasz dzielny kowboj poszedł je odpędzać. A wtedy zaczęło się coś zupełnie dlań niezrozumiałego. Jeden z różowych ogórków podpłynął do niego, zawisł nad jego głową i kazał mu odejść. Nie użył, oczywiście, słów, zrobił to tak jak jarmarczny hipnotyzer – kazał mu odejść na bok i wsiąść na konia. Mitchell mówi, że nie mógł nie posłuchać tego polecenia, nie mógł także uciec. Bez sprzeciwu podszedł do konia i skoczył w siodło. Sądzę, że tym razem potrzebny był im jeździec, pieszych mają już przecież pod dostatkiem, całą kolekcję. No a potem wszystko już poszło jak po maśle – czerwona mgła, znieruchomienie, niemożność poruszenia ręką ani nogą, wrażenie, że ktoś patrzy przez ciebie na wylot. Jednym słowem, znany nam już obrazek. A kiedy chłopak przyszedł do siebie, nie uwierzył własnym oczom – stado było dwa razy większe, a nie opodal siedział na koniu dokładnie taki sam Mitchell. I koń był taki sam, i Mitchell jak gdyby odbity w lustrze.
Chłopak oczywiście nie wytrzymał nerwowo. Sam pamiętam, co się ze mną działo za pierwszym razem. Z nim było tak samo – popędził, dokąd go oczy poniosły, byle jak najdalej stamtąd. Ale potem się zatrzymał – stado przecież nie jego, tylko gospodarza, odpowiada za nie. Pomyślał i zawrócił. A tam już wszystko było po staremu, jak przed pojawieniem się różowych obłoków – żadnych nadliczbowych krów, żadnego sobowtóra na koniu. Więc chłopak uznał, że albo to musiał być miraż, albo też zwariował. Zapędził stado do zagrody, a sam ruszył do miasta, do gospodarza.
To wszystko to zaledwie wstęp, sam rozumiesz. Ledwo zdążyłem jako tako chłopaka uspokoić, a już sam zaczynam wariować – widzę stadko obłoków lecące nad szosą lotem koszącym. Mitchell też je zobaczył. Słyszę, że zamilkł. Tylko oddycha ciężko jak sprinter po finiszu.
– Poleciały do miasta – wyszeptał wreszcie. – Ale dlaczego zostawiły nas w spokoju?
– Ty i ja jesteśmy napiętnowani. Ja już też się z nimi spotykałem – wyjaśniłem. – Zapamiętały nas sobie.
– Nie podoba mi się to wszystko – powiedział i zamilkł.
I tak jechaliśmy w milczeniu, dopóki nie ukazało się za zakrętem miasto. Byliśmy o niespełna milę od niego, ale nie wiedzieć czemu nie mogłem go poznać – w niebieskawej mgiełce wydało mi się jakieś dziwne, niczym miraż wśród tych sypkich żółtych piasków.
– Ki diabeł? – zdziwiłem się. – Czyżby mi licznik wysiadł. Do miasta jest jeszcze co najmniej dziesięć mil a już je widać?
– Oczywiście. Musielibyśmy mijać motel starego Johnsona – przytaknął Mitchell. – Motel jest przecież na milę przed miastem.
Rzeczywiście, hotelik starego Johnsona, który zazwyczaj osobiście witał kierowców u podjazdu, zniknął gdzieś bez śladu. Nie mogliśmy go minąć, a przy szosie nie było nawet śladu fundamentów.
Za to z minuty na minutę dokładniej było widać Sand City. Osnute fioletową mgiełką miasto nie wydawało się już być mirażem.
– Niby miasto jak miasto – powiedział Mitchell – ale coś tu nie gra. Może wjeżdżamy inną szosą?
Alei wjeżdżaliśmy tą samą szosą co zazwyczaj. I widzieliśmy przy wjeździe do miasta te same zrudziałe domy, ten sam plakat na słupach obok szosy, metrowe litery: „W Sand City dostaniecie najsoczystszy befsztyk!”, tę samą stację benzynową Samuela Fritscha z aluminiowym słupkiem licznika. Nawet sam Fritsch w białym fartuchu stał jak zawsze pod osmalonym przez piorun dębem i miał na ustach swój zwykły promienny, pytający uśmiech: „Czy obsłużyć pana, sir? Olej? Benzyna?”.
ZAKLĘTE MIASTO
Zatrzymałem „Corvette” ze zgrzytem dobrze znanym właścicielom wszystkich okolicznych stacji benzynowych.
– Cześć, Fritsch. Czy nic cię ostatnio nie zdziwiło? Jak ci się podoba nasze miasto?
Wydało mi się, że Fritsch nie poznał mnie. Podszedł do nas bez zwykłej swojej usłużności, niepewnie, jak człowiek, który wszedł z mroku do jasno oświetlonego pokoju. Jeszcze bardziej wstrząsnęły mną jego oczy – były nieruchome, jak gdyby martwe, patrzyły nie na mas, ale niejako poprzez nas. Fritsch przystanął nie dochodząc do samochodu.
– Dzień dobry, sir – powiedział głuchym, obojętnym głosem. Nie wymienił mojego nazwiska.
– Co się stało z miastem? – wrzasnąłem. – Skrzydła mu wyrosły czy co? Możesz mi, do diabła, odpowiedzieć na to pytanie?!
– Nie rozumiem, sir – równie monotonnie i obojętnie odpowiedział Fritsch. – Czym mogę służyć, sir? Nie, to nie był ten Fritsch, którego znałem.
– Gdzie się podział motel starego Johnsona? – zapytałem, z trudem się pohamowując. Powtórzył bez uśmiechu:
– Motel starego Johnsona? Nie wiem, sir. – Podszedł bliżej i już z uśmiechem, tak jednak sztucznym, że przez moment ogarnął mnie strach, dodał: – Czy obsłużyć pana, sir? Olej? Benzyna?
– Dobra – powiedziałem. – Sami się w tym połapiemy. Jedziemy, Mitchell.
– Co mu się stało? – zapytał Mitchell. – Spił się od rana czy co?
Ja jednak wiedziałem, że Fritsch niczego prócz „Pepsi-Cola” nie pija. I nie alkohol w nim fermentował, ale coś nieczłowieczego.