Ta dziwna i zabawna przyjaźń zrodziła się zaraz po zakończeniu pamiętnej projekcji mojego filmu w Akademii Nauk. Siedziałem w kącie, póki nie rozeszli się doktorowie i kandydaci nauk, póki nie zgasł wielki żyrandol, spakowałem szpule i pudełka, włożyłem wszystko do swojej torby turystycznej i znowu usiadłem. Irena w milczeniu patrzyła na mnie przez swoje przydymione szkiełka.
– A nie jesteście przypadkiem sobowtórem? – zapytała nagle.
– Jestem – przytaknąłem. – Jak się tego domyśliliście?
– Wychodząc od zachowania normalnego człowieka. Taki człowiek nie obarczony wyższym wykształceniem ulotniłby się nie czekając na koniec posiedzenia. A wy siedzicie, słuchacie, zwlekacie i ciągle jeszcze tu jesteście.
– Badam życie Ziemian – oświadczyłem wyniośle. – My, sobowtóry, jesteśmy systemami samoprogramującymi się i zmieniamy program w miarę potrzeby, w zależności od obiektu, który wart jest zbadania przez nas.
– Ten obiekt – to ja?
– Cóż za wstrząsająca domyślność!
– Możecie uznać seans za zakończony. Zbadaliście już obiekt.
– Zbadałem. Teraz zamówię model, wasz model, ale z pewnymi korekturami.
– Bez okularów?
– Nie tylko. Bez przemądrzałości i bez tej wyniosłości arcykapłanki. Żeby to była zwyczajna dziewczyna o waszym umyśle i o waszej powierzchowności, dziewczyna, która by lubiła chodzić do kina i włóczyć się po ulicach.
Zarzuciłem torbę ze szpulami na ramię i ruszyłem do wyjścia.
– Ja także lubię chodzić do kina i włóczyć się po ulicach – powiedziała, kiedy już byłem przy drzwiach.
W dwa dni później przyszedłem tam w porze, kiedy rozpoczynały się zajęcia, wygolony byłem i wyelegantowany jak dyplomata. Pisała na maszynie. Powiedziałem „dzień dobry” i usiadłem przy jej biurku.
– Wy w jakiej sprawie?
– Do pracy.
– Nie macie jeszcze przeniesienia do nas.
– Ale będę miał.
– Trzeba załatwić formalności w dziale kadr…
– Dział kadr to dla mnie zero do kwadratu – machnąłem lekceważąco ręką. – Interesuje mnie stenogram z przedwczoraj.
– Po co wam to? Przecież i tak nic nie zrozumiecie.
– Interesują mnie zwłaszcza uchwały posiedzenia – kontynuowałem majestatycznie, nie zwracając uwagi na jej przycinki. – O ile wiem, postanowiono wysłać cztery wyprawy – do Arktyki, na Kaukaz, na Grenlandię i w Himalaje. Co do mnie, wybrałbym Grenlandię.
Roześmiała się, jak gdyby miała do czynienia z uczestnikiem szkolnych mistrzostw szachowych, który chce rozegrać mecz z mistrzem świata. Zbiła mnie tym z tropu.
– Więc dokąd?
– Donikąd?
Nie zrozumiałem.
– Jak to? Przecież w każdej ekspedycji potrzebny będzie operator.
– Muszę was zmartwić, Anochin. Operator nie będzie potrzebny. Pojadą pracownicy naukowi i laboranci z instytutów specjalistycznych. Z Instytutu Filmowego, na przykład. I proszę nie patrzyć na mnie jak cielę na malowane wrota. Po prostu zadaję wam pytanie: czy umiecie obsługiwać introskop? Nie. Czy umiecie filmować obiekty znajdujące się za „barierą nieprzenikliwości”? Na przykład – czy umiecie robić zdjęcia w promieniach podczerwonych? Nie. Czy umiecie przekształcać niewidzialne w widzialne za pomocą elektronowego transformatora akustycznego? Także nie. Widzę to na waszej tak doskonale wygolonej twarzy. Tak że niepotrzebnie żeście się wypucowali.
– No, a zwykłe zdjęcia? – ciągle jeszcze nie rozumiałem. – Zwykły filmus vulgaris?
– Zwykły filmus vulgaris można nakręcić zwykłą kamerą amatorską. Teraz każdy to potrafi. Ważniejsze jest otrzymanie zdjęć ze środowisk nieprzejrzystych, tego, co się znajduje pod zewnętrzną powłoką obłoku. Co się dzieje na przykład z sobowtórem, kiedy znajdzie się w malinowej rurze? Milczałem. Dla zwykłego operatora to było coś jak całki i różniczki.
– No i tak, Jurku – Irka znowu się roześmiała. -
Nic nie umiesz. Metodą Kirliana także nie potracisz się posługiwać?
Nawet nie słyszałem o takiej metodzie.
– A widzisz? Nawiasem mówiąc metoda ta pozwala na odróżnienie istot żywych od materii nieożywionej.
– Ja to mogę odróżnić na oko.
Ale Irka już weszła w rolę wykładowcy.
– Na zdjęciach otrzymanych tą metodą żywą tkankę otacza aureola widmowego światła – wyładowania prądów wysokich napięć. Im intensywniejsze funkcje życiowe, tym jaśniejsza aureola.
– Nawet przedszkolak by zrozumiał, że to żywa tkanka – rozzłościłem się i wstałem. – Proszę się nie martwić o dział kadr. Nie mam tam nic do roboty. Tu też nie. Roześmiała się, tym razem jakoś zupełnie inaczej, wesoło i dobrodusznie.
– Siadajcie. Mogę was pocieszyć. Pojedziemy razem.
– Dokąd? – Złość jeszcze mi nie przeszła. – Na grzyby?
– Nie, do Paryża.
Nie zrozumiałem jednak tej diablicy, dopóki nie pokazała mi decyzji dotyczącej naszego wyjazdu na Kongres Paryski.
A teraz czekałem na tę dziewczynę jak na anioła, tkwiłem w oknie i z niecierpliwości gryzłem zapałki. I oczywista przegapiłem ją, kiedy podszedłem do stołu po papierosy. Zadzwoniła, kiedy już rozmyślałem o możliwości zerwania stosunków dyplomatycznych.
– O Boże! – wrzasnąłem. – Nareszcie. Rzuciła płaszcz na moje ręce i wbiegła tanecznym krokiem do pokoju.
– Nawróciłeś się?
– Od tej właśnie chwili. Uwierzyłem w anioła, który zwiastuje łaskę niebios. Nie dręcz mnie. Kiedy?
– Pojutrze. Ziernow wraca jutro, a o świcie odlatujemy. Bilety są. Nawiasem mówiąc, dlaczego przeszliśmy na „ty”?
– Instynktownie. Ale nie to mi chciałaś powiedzieć?
– Słusznie.
Śmiejąc się wyrwała mi swój płaszcz i wyjęła z jego kieszeni grubą kopertę z zagranicznymi znaczkami.
– List z Ameryki do ciebie. Zaczynasz być znany na świecie.
– Od Martina – powiedziałem spojrzawszy na adres.
List był zaadresowany, mówiąc delikatnie, w swoisty sposób:
„Jurij Anochin. Pierwszy badacz fenomenu różowych obłoków. Komitet do Walki z Przybyszami z Kosmosu. Moskwa. ZSRR”.
– Komitet do Walki – roześmiała się Irena – oto masz program kontaktów. Thompsonowiec.
– Zaraz zobaczymy.
Martin pisał, że po powrocie z wyprawy antarktycznej jest znowu w swojej jednostce lotniczej stacjonującej pod Sand City, gdzieś na południowym zachodzie Stanów. Zaraz po wystąpieniu Thompsona został oddelegowany do zmontowanego już przez admirała a zrzeszającego ochotników towarzystwa, które miało zwalczać przybyszów z kosmosu. Martin nie zdziwił się, kiedy otrzymał taki przydział. Thompson zapowiadał coś takiego już podczas lotu z Antarktydy do Stanów. Nie zdziwiła go także funkcja, jaką otrzymał – admirał dowiedziawszy się, że jeszcze w college’u Martin pisywał do pisemek studenckich, mianował go rzecznikiem prasowym.
List napisany był na maszynie – kilkanaście dokładnie zapisanych arkusików. „To mój pierwszy szkic, przeznaczony nie dla prasy, ale dla ciebie – pisał Martin. – Odpisz szczerze czy nadaję się na dziennikarza”. Przerzuciłem kilka kartek i jęknąłem.
– Masz – powiedziałem do Ireny podając jej przeczytane stroniczki. – zdaje się, żeśmy wszyscy wpadli.