Литмир - Электронная Библиотека

– Niezły – powiedział i oblizał się.

– Cśśś… – syknąłem. – Nie jesteś Amerykaninem tylko Francuzem.

– Gardło mnie boli, nie mogę mówić – powiedział wyuczone zdanie i zrobił do mnie oko.

Nikt zresztą nie słuchał naszej rozmowy. Popatrzyłem na zegarek. Lange powinien przyjść za piętnaście minut. I nagle wpadłem na pomysł – a gdyby tak Lange, powiedzmy, nie poszedł na górę, gdyby miner nie rozbroił miny, to generał Berr i jego kamaryla w przewidzianym czasie zostaną rozproszeni w atmosferze! Zaraz, to ciekawe! Lange przyjdzie z jednym fizylierem i z minerem. Miner z pewnością nie będzie uzbrojony, fizylier stanie przy drzwiach na schody. Istnieje szansa!

Szeptem podzieliłem się tymi myślami z Martinem. Przytaknął. Ryzyko, że oficerowie z baru nam przeszkodzą, było niewielkie – oficerowie z trudem utrzymywali się w pozycji stojącej. Słowem – sytuacja była bardzo zachęcająca.

Minęło jeszcze dziesięć minut. Jeszcze minuta, dwie minuty, trzy minuty. Pozostawały już tylko sekundy. I oto zjawił się Lange, nie ten Lange, którego już poznaliśmy, ale Lange z czasów jeszcze wcześniejszych, jeszcze nim został Sturmbannfuhrerem. Jeśli Lange pamiętał tę sytuację, to w każdym razie my nie byliśmy w niej zanotowani, nic więc nam nie groziło. Działania Langego programowała jego pamięć, a ona kazała mu jak najszybciej dostać się do miny i unieszkodliwić ją, zapobiec katastrofie. Towarzyszył Langemu niemłody już żołnierz w okularach i chłopaczyna-gestapowiec z pistoletem automatycznym. Lange szedł szybko, spiesznie, powiódł niechętnym spojrzeniem po drzemiących nad koniakiem oficerach i co prędzej poszedł z minerem na górę. Bardzo się śpieszyli. Gestapowiec z automatem, tak jak na to liczyliśmy, stanął przy drzwiach na klatkę schodową. W tejże chwili Martin podszedł do niego i błyskawiczną blachą w czoło zwalił go na ziemię. Gestapowiec nie zdążył nawet wypuścić z rąk automatu, a już Martin trzymał broń. Ja zaś z brauningem w ręku biegłem już do schodach na górę w ślad za Langem. Lange obejrzał się. „Padnij, Juri!” – krzyknął Martin. Klapnąłem na schodki, seria z peemu położyła obu – Langego i minera. Wszystko to trwało zaledwie ułamek sekundy. Z baru nikt nawet nie wyjrzał.

Z góry za to wyjrzała „Irena”. Minęło jeszcze kilka sekund, nim powoli, nie zadając nam żadnych pytań, zeszła na dół obok skurczonych na stopniach martwych gestapowców.

– Czy ktoś słyszał wystrzały? – zapytałem wskazując pokój na górze.

– Nikt oprócz mnie. Są tak przejęci rozgrywką, że nie usłyszą nawet wybuchu. – Zadrżała i przesłoniła sobie usta dłonią. O, Boże! Nie rozbroili miny!

– To świetnie – powiedziałem. – Niech się wszyscy przeniosą do piekła. Uciekajmy.

Ciągle jeszcze nie mogła zrozumieć.

– Ale przecież wtedy tego nie było.

– Za to teraz tak będzie! – Chwyciłem ją za rękę. – Czy jest stąd jakieś inne wyjście?

Poruszając się jak lunatyczka wyprowadziła nas na nieoświetloną ulicę. Z wartownikiem u wyjścia Martin rozprawił się tak samo jak z tamtym na górze.

– To już czwarty – podliczył – granat nie był potrzebny.

– Piąty – poprawiłem go – zacząłeś przecież już na Antarktydzie.

– Będą teraz musieli wymodelować dla nich specjalny raj.

Zamienialiśmy te zdania w biegu. Biegliśmy środkiem jezdni, nie wiedząc dokąd, przed siebie, w ciemność. Wreszcie coś ciężkiego stęknęło za naszymi plecami, słup ognistych iskier strzelił w niebo. Przez ułamek sekundy widziałem przed sobą wielkie, rozszerzone oczy „Irenę”. Dopiero teraz zauważyłem, że „Irenę” nie nosiła okularów.

Zawyła gdzieś syrena. Zaterkotał silnik samochodu. A potem jeszcze jeden. Odblask pożaru coraz bardziej rozjaśniał ulicę.

– Jakże to tak? – zapytała nagle „Irenę”. – Więc ja żyję? Więc to jest jakieś zupełnie inne życie? Nie tamto?

– To życie toczy się teraz samodzielnie, stosownie do praw swego czasu. Myśmy tylko cofnęli czas – powiedziałem, i dodałem, nie bez złośliwej satysfakcji: – Będziesz się teraz mogła porachować z Etienne’em.

Syrena ciągle jeszcze wyła, zawodziła. Gdzieś bardzo blisko nas przejeżdżały ciężarówki. Obejrzałem się – nigdzie nie było Martina! – Don! – zawołałem. – Martin! Nikt mi jednak nie odpowiedział. Popchnęliśmy furtkę w ogrodzeniu kościelnego dziedzińca, okazało się, że nie jest zamknięta. Za furtką trwała nie rozjaśniona jeszcze przez pożar ciemność. Tędy! – szepnęła „Irenę” chwytając mnie za rękę. Poszedłem za nią. Ciemność zaczęła się nagle rozpraszać, spływała po schodkach, które nagle przed sobą zobaczyliśmy. Na najwyższym schodku ktoś siedział.

NA BEZPIECZNEJ WYSEPCE

Przyjrzałem się temu komuś. Poznałem go. To był Ziernow.

– Anochin? – ucieszył się. – Proszę!

– Gdzie jesteśmy, Borysie Arkadiewiczu?

– Nie poznajecie? W hotelu „Bretagne”, na pierwszym piętrze. Tutaj się ocknąłem, kiedy zostaliśmy wyrzuceni z więźniarki. Co się tam, nawiasem mówiąc, potem działo?

– Ktoś rzucił bombę pod koła.

– Mieliście szczęście – powiedział Ziernow – nie na darmo powątpiewałem w nieuchronność gestapowskiej szubienicy. Ale prawdę mówiąc, nie chciałbym już dłużej wyzywać losu. Od tamtej chwili siedzę tu i boję się poruszyć, tak czy owak jest to dość bezpieczna wysepka. Siadajcie zatem obok mnie i opowiadajcie, co macie do opowiedzenia. – I posunął się, żeby zrobić dla mnie miejsce.

Wszelako opowieść moja, choć pełna niewiarygodnych wydarzeń, nie zrobiła na Ziernowie zbyt wielkiego wrażenia. Wysłuchał wszystkiego w milczeniu, o nic nie pytał. Zapytałem więc ja:

– Czy widzieliście film Felliniego „Giulietta i duchy”?

Ziernowa pytanie to także nie zdziwiło, choć mogło zapowiadać jakąś zaczepkę, może nawet spór. Ziernow jednak milczał, czekał, co jeszcze powiem. Musiałem więc mówić dalej:

– Moim zdaniem oni mają takie samo spojrzenie na świat jak Fellini. Koszmar surrealizmu. Wszystko zwrócone jest do wewnątrz, działanie to jedynie projekcja czyjejś myśli, czyjejś pamięci. Gdybyście mogli zobaczyć to kasyno w Saint Dizier! Wszystko tam było rozmydlone, rozpłynięte, rozcząstkowane, zdeformowane. Są tam niby wszystkie szczegóły, wszystko z osobna niby jest na swoim miejscu, ale w innych niż rzeczywiste proporcjach. Czy pamiętacie, jak do rzeczywistego świata wtargnął nagle u Felliniego nieskoordynowany świat podświadomości? Szukam w tym jakiejś logiki i nie mogę jej znaleźć.

– To nieistotne – przerwał mi Ziernow. – Po prostu nie macie wprawy w analizowaniu obserwowanych zjawisk i nie potrafiliście uogólnić tego, coście zobaczyli. Fellini nie ma tu nic do rzeczy. Co ma z tym wspólnego kino i w ogóle sztuka? Oni modelują pamięć nie z pobudek estetycznych. I zapewne sam Bóg Ojciec nie potrafiłby stworzyć doskonalszego modelu.

– Doskonalszego modelu czego? – najeżyłem się.

– Mam na myśli życie psychiczne niektórych gości hotelu „Bretagne”.

– Gości? W „Bretagne” zatrzymało się w tej chwili ponad stu gości. A nas na tę kupę nawozu cisnęło tylko dwóch ludzi, gestapowiec i portier. Dlaczego właśnie tylko oni dwaj? Dwa wzorcowe przykłady podłości? Czy też może dwie przypadkowe krople pamięci człowieka? I co właściwie modelowano? Podpowiedziane przez czyjąś pamięć czyjeś życie, przy czym dano nam możność zmieniania tego życia? Cóż to za model, skoro nie odtwarza on modelowanego obiektu? Matka Ireny zostaje przy życiu, Lange poległ od serii z peemu, a Etienne’a zapewne załatwią właśni towarzysze. Dlaczego? W imię wyższej sprawiedliwości, która mogła dzięki nam zadziałać? Wątpię. To już nie byłby model, to już by było stworzenie świata. Dlaczego, aby nawiązać z nami kontakt, mieliby komplikować przeszłość i teraźniejszość, cudzą przeszłość w dodatku, a potem wszystko to jeszcze zmieniać? Milion „czemu?”. Milion „po co?”. I ani grama logiki w tym wszystkim.

Wypaliłem tę tyradę ciurkiem i zamilkłem. Różowa mgła kłębiła się nad nami, gęstniała u stóp schodków, purpurowiała. W odległości półtora metra nic już nie było widać, liczyłem schodki i zdołałem ich naliczyć zaledwie sześć, już siódmy ginął mi sprzed oczu w czerwonej mgle.

31
{"b":"107059","o":1}