Литмир - Электронная Библиотека

– Właśnie. Na Antarktydzie domyślaliśmy się tylko nawzajem swoich myśli, a raczej swoich zamiarów. Pamiętasz, jak chciałeś mnie zabić? Teraz zawsze wiem, o czym myślisz. Moje anteny neuronowe są po prostu bardziej czułe niż twoje. I dlatego wiem o wszystkim, co się z tobą działo już po wylądowaniu spadochronu. Przecież ja to ty plus pewne poprawki w dziele matki natury. Coś w rodzaju dodatkowych elementów przekaźnikowych.

Nie czułem strachu, nie byłem zdumiony – czułem po prostu podniecenie gracza, który przegrywa. Miałem jednak jeszcze jeden atut, a właściwie miałem nadzieję, że to, co mam w zanadrzu, okaże się atutem.

– A jednak ja jestem prawdziwy, a ty jesteś sztuczny. Ja jestem człowiekiem, ty jesteś robotem. Ja żyję, a ty pójdziesz na złom.

Odpowiedział mi bez cienia chełpliwości, bez cienia przechwałki, jak gdyby wiedział o czymś, o czym my nie wiemy:

– Pójdę czy nie pójdę – o tym potem – i dodał z moją ironiczną intonacją: – A który z nas jest prawdziwy, który zaś sztuczny – to jeszcze pytanie. Chcesz, zadamy je naszym przyjaciołom? Załóżmy się. Dobrze?

SUPERPAMIĘC I SUBWIEDZA

Odwiesiwszy kurtki na wieszak weszliśmy do kabiny naszego grenlandzkiego pojazdu, identyczni, jak bliźniacy na filmie, kiedy obu gra ten sam aktor. Przyszliśmy akurat na obiad. Irena, cała w bieli, jak gdyby była na sali operacyjnej, nalewała właśnie zupę.

– Gdzieś ty zginął? – zapytała nie patrząc. Potem podniosła głowę i upuściła łyżkę wazową.

Zapadło męczące milczenie, surowe, nieomal złowieszcze. Mego „anty-ja” to jednak bynajmniej nie stropiło.

– A jednak to wcale nie był kamień, Wano, tylko wiesz co? – powiedział mój sobowtór głosem tak bardzo moim, że drgnąłem, jak gdybym usłyszał go po raz pierwszy. – Nasza „Charkowianka” z Mirnego! Ta sama amfibia-sobowtór, którą widziałeś, a którą ja sfilmowałem. Możecie ją sobie obejrzeć, jeszcze tam stoi. A ten samozwaniec – wskazał mnie palcem – siedział sobie w kabinie, jak gdyby nigdy nic i czekał na nas.

Ta bezczelność dosłownie mnie zamurowała. Scenka zupełnie jak z Dostojewskiego – ogłupiały pan Goliadkin i jego zwinny sobowtór. Ani się obejrzałem, a już cztery pary oczu moich przyjaciół patrzyły na mnie bynajmniej nie przyjaźnie.

Pierwszy opamiętał się Ziernow.

– Skoroście trafili akurat na obiad, to siadajcie, proszę – powiedział, patrząc na mnie. – Sytuacja nie jest nowa, ale jest ciekawa.

– Borysie Arkadiewiczu – powiedziałem błagalnie – dlaczego mówicie „wy”? Przecież to on jest sobowtórem, nie ja. Myśmy się po prostu założyli, czy potraficie nas odróżnić.

Ziernow w milczeniu przyjrzał się nam obydwóm, ma mnie zatrzymał spojrzenie nieco dłużej, wreszcie powiedział:

– Zagadka co się zowie. Jak dwie krople wody. No, więc sami się przyznajcie, który z was jest prawdziwy.

– No, wiecie! – powiedziałem.

– Nie obrażaj się, nie ma o co – powiedziało moje odbicie. – Obaj jesteśmy prawdziwi.

Wydało mi się, że w oku Ziernowa błysnęła jakaś iskierka, kiedy zwrócił się do mojego sobowtóra.

– Nawet jeść mi się odechciało – powiedziałem. – Na drugie znowu będzie dorsz?

Że też nie miałem już co powiedzieć! Atak nastąpił natychmiast – „anty-ja” nie tracił czasu.

– Sama, Iruś, rozsądź, który z nas jest Jurkiem Anochinem! Kto u ciebie zamówił dziś rano sałatkę z konserwowego groszku?

Rzeczywiście prosiłem ją rano, żeby zrobiła sałatkę. Zapomniałem o tym na śmierć. Zauważyłem, że Irena popatrzyła z wdzięcznością na moje vis-a-vis. Najwyraźniej przegrywałem ten mecz.

– W takim razie sprawdzimy to teraz w oparciu o pewną znaną metodę – powiedział Ziernow, znowu przyglądając się nam obydwóm.

– To się nie uda – powiedziałem, przejęty – on wszystko wie, wie, co robiłem i myślałem przez ten cały przeklęty czas od chwili, kiedy go stworzono, do chwili, kiedy się przede mną zjawił. Sam mi powiedział, że jego anteny neuronowe są bez porównania czulsze niż moje.

– To ty to powiedziałeś – wtrąciło moje „anty-ja”.

Miałem ochotę chlusnąć mu w pysk zimną zupą, której i tak nie mogłem przełknąć. I szkoda, że tego nie zrobiłem, bo zaraz odezwał się znowu:

– Nawiasem mówiąc sobowtóry nie jedzą. Nie mają przewodu pokarmowego.

– Kłamiecie, Anochin – powiedział Ziernow. Teraz do nas obu zwracał się na „wy”.

– Przecież nie sprawdzaliśmy tego, Borysie Arkadiewiczu – bynajmniej nie straciło się moje „anty-ja”. – Wielu rzeczy nie sprawdzaliśmy. Na przykład pamięci. Więc powiadasz, że twoje anteny są czulsze? – zwrócił się do mnie mój prześladowca. – Sprawdzimy to. Pamiętasz olimpiadę klas dziewiątych z literatury rosyjskiej?

– Próbuje mnie obciąć – powiedziałem jadowicie.

– To ja się obciąłem. Na carze. Pamiętasz może, na którym? Cytat trzeci…

Nie pamiętałem ani trzeciego cytatu, ani drugiego, ani nawet pierwszego. Jaki, u licha, car? Piotr? Z „Jeźdźca miedzianego”?

– Kiepsko pracują anteny… Z „Połtawy”, panie Goliadkin.

Czyta, chytrus, w moich myślach. Przegrywam… Czy rzeczywiście wszystko zapomniałem?

– Zapytaj go, Tolku, o coś łatwiejszego. Może sobie przypomni – powiedział. Tolek zastanowił się. Zapytał:

– Pamiętasz naszą rozmowę o musonach?

Czy myśmy naprawdę rozmawiali kiedykolwiek o jakichś musonach? Nie mam pojęcia, co to w ogóle może być. Chyba jakieś wiatry…

– A zapytaj mnie – triumfował drugi pan Goliadkin. – Powiedziałem wtedy, że od dziecka mylą mi się musony z pasatami.

I nagle, kiedy był właśnie u szczytu swego triumfu, Irena popatrzyła na mnie z zadumą i powiedziała:

– Strasznie jesteś do niego podobny, Jurku. Jesteś tak podobny, że aż strach.

Zdarza się tak niekiedy w sporcie, że zahukany, pogardzany przez wszystkich zawodnik nagle strzeli decydującego gola. Kibice na trybunach nie biją wtedy nawet braw. Z wytrzeszczonymi oczyma gapią się na taki „cud”. Tak właśnie patrzyły na mnie cztery pary znowu przyjaznych oczu.

Teraz „anty-ja” nie próbowało odparować ciosu, czekało. Było bardzo spokojne i – tak mi się przynajmniej wydawało – zobojętniało na wszystko, co się działo, na wszystko, co się teraz stanie. Czy ja także mam takie zimne, puste oczy?

– Co do mnie, od dawna już się domyślałem, który z nich jest twoim Jurkiem, Ireno – powiedział Ziernow. – Ale bardzo mnie interesuje, co było decydujące dla ciebie?

– Pamięć – powiedziała Irena. – Człowiek nie może pamiętać wszystkiego. To, co nieistotne, niemal zawsze umyka uwadze, zaciera się w pamięci. Jurek w dodatku zawsze był „zapomtnalski”. A ten pamięta wszystko. Jakieś idiotyczne olimpiady, rozmowy, cytaty. Nieludzka to pamięć.

„Anty-ja” zmilczał i to. Patrzył na Ziernowa, jak gdyby wiedział, że to właśnie Ziernow zada mu decydujący cios, cios, którego nie będzie już mógł odparować.

I Borys Arkadiewicz nie chybił.

– Zadecydowało jedno wypowiedziane przez niego zdanie. – Jedynie łokciem wskazał moje vis-a-vis. – Zdanie „obaj jesteśmy prawdziwi”. Zważcie, że ani nasz Jurek, ani w ogóle nikt z nas nigdy by tak nie powiedział. Każdy z nas byłby przekonany, byłby pewien, że tylko on jest prawdziwy, że sobowtór jest tylko modelem, produktem syntezy. Nasze antarktyczne sobowtóry wymodelowane przecież bardzo dokładnie również rozumowałyby w ten sposób – one przecież nie wiedziały, że są jedynie modelem człowieka. Zaś jeden z nich dwóch wiedział to. Wiedział i o tym, że jest modelem, i o tym, że w gruncie rzeczy modelu nie da się odróżnić od człowieka. A zatem tylko on mógł powiedzieć to zdanie: „Obaj jesteśmy prawdziwi”. Tylko on.

Rozległy się oklaski, klaskało również „anty-ja”.

– Brawo, Borysie Arkadiewiczu! Oto analiza godna uczonego. Nic się w niej nie da podważyć. Rzeczywiście jestem modelem, tyle że doskonalszym niż wy, twory przyrody. Już to Jurkowi powiedziałem. Bez trudu odbieram impulsy wysyłane przez komórki jego mózgu, czyli mówiąc przystępniej znam każdą jego myśl i mogę w taki sam sposób przekazywać mu swoje myśli. Pamięć mam też nie taką jak wy, jak ludzie.

44
{"b":"107059","o":1}