– Próbowaliśmy. I nawet udało nam się to. W pierwszym wypadku przeniknął przez „plamę” kierowany podmuch eksplozji, w drugim – superszybki strumień wodny z hydromonitora. A także ludzie.
– Dlaczego Martin nie chce udzielać wywiadów? Proszę nam zdradzić tajemnicę.
– Nie ma żadnej tajemnicy. Po prostu zabroniłem rozgłaszania wiadomości o naszej pracy.
– Komu oprócz Martina udało się przeniknąć w głąb błękitnego blasku?
– Dwóm Rosjanom. Operatorowi filmowemu i meteorologowi.
– W jaki sposób?
– Na spadochronach.
– A jak wrócili?
– Również na spadochronach.
– Spadochron służy do opadania, nie można się na nim wznosić. A może udzielono im pomocy ze śmigłowca.
– Nie udzielano im pomocy ze śmigłowca. Pole siłowe zatrzymało ich i wyrzuciło. Z jego też pomocą wylądowali.
– Co widzieli?
– Zapytajcie ich samych, kiedy ekspedycja zostanie rozwiązana. Sądzę, że wszystko, co tam zobaczyli, to zasugerowany miraż.
– W jakim celu posłużono się nim?
– Tego nie wiem.
– Wiemy, że pilot widział Nowy Jork, Rosjanie zaś Paryż. Niektórzy są zdania, że mamy tu do czynienia z modelami działającymi, takimi jak w Sand City.
– Mój pogląd na tę sprawę jest już panom znany. Zresztą teren objęty błękitnymi protuberancjami nie jest dostatecznie rozległy, by można było wybudować na nim takie dwa miasta jak Nowy Jork i Paryż.
KOMENTARZ ZIERNOWA. Mister Thompson wyraził się nieściśle. Nie chodzi o budowę miast, ale o rekonstrukcję obrazów wzrokowych, które przybyszom udało się zarejestrować. Jak na stole montażowym, kiedy kręci się film. Przegląda się różne ujęcia, wybiera z nich pewne kadry, łączy je ze sobą. Nasi chłopcy i Martin mieli szczęście – mogli obejrzeć ten stół montażowy, wpuszczeni kuchennymi schodami.
Tak zabijaliśmy czas jadąc do Umanacu najprzedziwniejszą w świecie drogą. Nie istnieją maszyny, przy pomocy których można by było uzyskać równie idealnie płaską nawierzchnię. Nasz samochód jednak nawalił. Zepsuła się gąsienica czy też coś w silniku. Wano nie tłumaczył nam, co mianowicie, burknął tylko: „A nie mówiłem, że użyjemy jak pies w studni?”. Minęła godzina, dawno już wyprzedził nas bliźniaczy wóz ciągnący za sobą długi sznur sań, a naprawa ciągle jeszcze trwała. Moim towarzyszom podróży to jednak nie przeszkadzało, każdy nad czymś pracował. Ziernow przeglądał jakieś notatki, Irena pisała artykuł dla pisma kobiecego. Tolek kreślił jakieś jedynie dla niego zrozumiałe mapy upstrzone elipsami i strzałkami i tylko ja snułem się bez zajęcia, przeszkadzając wszystkim. Wreszcie po prostu wystawili mnie za drzwi – pospaceruj sobie i sfilmuj coś dla potomnych.
Wziąłem kamerę i wyszedłem. Cóż tu jest do fotografowania, chyba tylko ostatni lodowiec na Ziemi? Ale wyszedłem. Wano w masce ochronnej spawał pęknięte ogniwo gąsienicy. Spojrzałem za siebie, przed siebie i coś mnie nagle zainteresowało. Przed nami, w odległości mniej więcej kilometra, sterczało na samym środku tej bezbłędnej szosy lodowej coś, co było wielkie, jasnoczerwone i przypominałoby mamuta z podkurczonymi nogami, gdyby kiedykolwiek żyły mamuty o tak czerwonej skórze.
Podszedłem do Wano.
– Bądź tak dobry i spójrz na drogę.
Spojrzał.
– Na co mam patrzyć? Na ten rudy kamień?
– On nie jest rudy. On jest czerwony.
– Tu wszystkie kamienie są czerwone.
– Nie było go, kiedy jechaliśmy w tę stronę.
Wano spojrzał raz jeszcze, ale nie zdradzał żadnego zainteresowania kamieniem. Postanowiłem więc, że podejdę bliżej. Początkowo to, co leżało na szosie, nie kojarzyło mi się z niczym, ale przez cały czas, kiedy się do tego zbliżałem, próbowałem sobie coś przypomnieć. Zdarza się tak, że człowiek zapomina coś bardzo dobrze sobie znanego, męczy się, usiłuje to sobie przypomnieć i nie może.
Przede mną, nieomal w poprzek lodowej drogi, stała purpurowa „Charkowianka”, nasza doskonała amfibia śnieżna. Najdziwniejsze jednak i chyba zarazem najstraszniejsze było to, że to była właśnie ta nasza amfibia, ta z wgniecionym szkłem iluminatora i z nowiutkim ogniwem na gąsienicy. Ta właśnie „Charkowianka”, którą wyruszyliśmy na poszukiwanie „różowych obłoków”, ta, która zwaliła się w szczelinę, a potem rozdwoiła się na moich oczach. Właśnie wtedy po raz pierwszy naprawdę się przestraszyłem – czy znowu jesteśmy potrzebni „obłokom” i po co? Ostrożnie, bardzo ostrożnie obszedłem pojazd dookoła – wszystko zostało zrekonstruowane ze zwykłą wzorcową dokładnością. Metal nawet w dotyku był metalem, pęknięcia na wgniecionym pleksiglasie były całkiem świeże, kawałeczek specjalnej izolacji, którą obszyte były od wewnątrz drzwi, zwisał u dołu – drzwi nie były zamknięte. Domyślałem się, co zobaczę wewnątrz – moją skórzaną kurtkę na wieszaku, narty w zaciskach i mokrą podłogę, świeże ślady chłopaków. A na wpół otwarte drzwi wewnętrzne będą poskrzypywały jak zwykle – zimne powietrze z pomostu zacznie się wdzierać do wnętrza amfibii.
Wszystko tak właśnie było, powtarzało się to, co pamiętałem. Drzwi do kabiny drżały lekko jak wtedy i ja się jak wtedy wahałem czy wejść tam, zasychało mi w gardle i grabiały mi palce.
– Właź, właź – usłyszałem głos zza drzwi – nie jesteś u dentysty, borować nie będziemy.
To był znajomy głos, to był mój głos.
Popchnąłem drzwi i wszedłem do kabiny, w której zazwyczaj pracował Tolek, tej samej, w której ocknąłem się na podłodze po katastrofie na antarktycznym płaskowzgórzu. Przy stole siedział mój sobowtór i szczerzył zęby. Najwyraźniej był uradowany, czego nie dałoby się powiedzieć o mnie. Gdybym się zastanowił, gdybym przyjrzał mu się uważniej, od razu wiedziałbym, że nie jest to ten sam sobowtór, którego znalazłem wtedy leżącego bez przytomności w kabinie zdublowanej przez przybyszów amfibii. Teraz był to mój model współczesny, skopiowany zapewne w owej krótkiej chwili, kiedy przebijałem na spadochronie w błękitnej kopule ową ni to fioletową, ni to purpurową przesłonę gazową. Kombinezon, który wtedy na sobie miałem, poniewierał się tu teraz, rzucony niedbale na ławkę. Wszystko to jednak zauważyłem dopiero później, kiedy trochę przyszedłem do siebie, kiedy minęło osłupienie i strach, natomiast w pierwszej chwili pomyślałem po prostu, że nie wiedzieć dlaczego powtarza się oto spektakl, który już raz widziałem na Antarktydzie.
– Siadaj, stary – powiedział mój sobowtór wskazując miejsce naprzeciwko siebie.
Usiadłem. Przez chwilę wydawało mi się, że mam przed sobą lustro, za którym znajduje się baśniowa kraina Po-Tamtej-Stronie-Lustra, którą zamieszkuje mój sobowtór, wilkołak, jakieś „anty-ja”. „Dlaczego zmartwychwstał? – pomyślałem. – I w dodatku razem z»Charkowianką«„.
– A gdzie, twoim zdaniem, powinienem być? – zapytał. – Wszędzie dookoła lód, a mieszkania z centralnym ogrzewaniem na razie nikt mi nie zaproponował.
Strach minął, pozostała złość.
– A po co w ogóle masz istnieć? – powiedziałem. – I w jakim magazynie cię przechowywali, zanim cię nie wskrzesili?
Chytrze zmrużył oczy – zupełnie jak ja, kiedy czuję nad kimś fizyczną albo intelektualną przewagę.
– Kogo tu wskrzeszono? Lękliwego głuptasa, który o mało co nie zbzikował na widok swojej kopii? O nie, stary, jestem teraz twoim udoskonalonym modelem, doskonalszym niż ta kamera wobec aparatu fotograficznego Lumiere’a.
Położył dłoń na stole. Dotknąłem jej. Chciałem sprawdzić, czy to aby naprawdę człowiek.
– Teraz wierzysz? Ale mądrzej skonstruowany!
Dobyłem swego asa atutowego. Zaraz nim przebiję.
– Superman, myślałby kto! Skonstruowali cię, kiedy skoczyłem ze spadochronem. Wiesz o wszystkim, co się ze mną działo do tej chwili. A potem, co potem?
– Też wiem. Chcesz, to ci przytoczę twoją rozmowę z Thompsonem po wylądowaniu? O jig-saw. Albo rozmowę z Wano o czerwonym kamieniu… – zachichotał.
Milczałem, w podnieceniu szukałem w myślach jakiegoś kontrargumentu.
– Nie znajdziesz go – powiedział.
– Cóż to, czytasz moje myśli?