– Powinieneś to wiedzieć lepiej ode mnie. To przecież ty chciałeś pobrać próbkę, Martin. Roześmiał się.
– Nikomu bym nie radził tego robić. Ciekawe, dlaczego nie pożarł mnie wtedy? Połknął – i wypluł.
– Widocznie mu nie smakowałeś.
– Ale jego pożarł.
– Nie wiem – powiedziałem.
– Przecież sam widziałeś.
– Widziałem, że go okrył, ale nie widziałem, żeby pożerał. Może raczej rozpuścił albo zamienił w parę…
– Jaka to by musiała być temperatura!
– A mierzyłeś tę temperaturę?
Martin aż przystanął, porażony domysłem.
– Temperatura, w której roztopiłby się taki samolot? I to w ciągu trzech minut? Superodporne duraluminium?
– Jesteś pewien, że to było duraluminium a nie powietrze?
Nie zrozumiał, ja nie wyjaśniałem. Szliśmy już w milczeniu aż do samego namiotu. Tutaj także coś musiało zajść – uderzyła mnie dziwna poza Tolka, który skulił się na skrzynce brykietów i głośno szczękał zębami, ni to z zimna, ni to ze strachu.
– Co wam się stało, Diaczuk? – zapytał Ziernow. – Zimno wam?
Tolek nie odpowiedział, tylko jak zahipnotyzowany przykucnął przy drzwiczkach pieca.
– Troszeczkę wariujemy – oświadczył ze swojego futrzanego schowka Wano. Jego oczy były bystre i wesołe.
– My także mieliśmy gości – dodał i mrugnął, ruchem głowy wskazując Tolka.
– Ja nie miałem żadnych gości! Mów za siebie! – pisnął Tolek i odwrócił się do nas. Twarz miał wykrzywioną, wydawało się, że jeszcze chwila i zacznie płakać.
Wano pokręcił palcem koło skroni.
– Kolega się troszkę zdenerwował. Czego się krzywisz, przecież nic nie mówię. Będziesz chciał, to sam opowiesz – powiedział do Tolka i odwrócił się. – Ja się też odrobinkę zaniepokoiłem, kiedy cię zobaczyłem w dwóch egzemplarzach, Tolek. Nie mogłem na to patrzeć. Strach mnie zdjął, to było nie do zniesienia. Pociągnąłem spirytusu, przykryłem się kurtką, leżę. Chcę zasnąć – nie mogę. Niby śpię, niby nie śpię, ale coś mi się śni. Długi sen, śmieszny i straszny zarazem. Jak gdybym jadł jakiś kisiel, bardzo ciemny, nie czerwony, ale fioletowy, tyle go, że zalewa mnie całego, jeszcze chwila i zaleje mi usta, zachłysnę się nim. Nie pamiętam, jak długo to trwało. A skoro tylko otworzyłem oczy, zobaczyłem, że wszystko jest po dawnemu, zimno, namiot pusty, was nie ma. I nagle wchodzi on. Widzę jak w lustrze – to jestem ja! Ja we własnej osobie, tyle że bez kurtki i w samych skarpetkach.
Martin, choć nie rozumiał, to słuchał z taką uwagą, jak gdyby się domyślał, że mowa o czymś bardzo dlań interesującym. Zacząłem więc tłumaczyć. Podczas gdy Wano opowiadał, Martin wczepił się we mnie i tylko co chwila mnie potrącał – tłumacz! Ale trudno jest tłumaczyć słowo w słowo, więc po prostu opowiedziałem mu po krotce o tym, co się przydarzyło Wano. W przeciwieństwie do nas Wano od razu zauważył różnice między sobą a swoim gościem. Już dawno wytrzeźwiał, strach minął, tylko głowa trochę bolała, a przybysz patrzył zmętniałymi, osowiałymi oczyma. „Daj spokój z tymi figlami – krzyknął po gruzińsku – nie boję się żadnej Królowej Śniegów, mogę ją przerobić na szaszłyk!” Najzabawniejsze, że Wano pomyślał coś takiego, w tych samych słowach wtedy, kiedy Ziernow i Tolek poszli po mnie. Gdyby wtedy miał kogoś pod ręką, bez wątpienia wdałby się z nim w bójkę. Teraz przybysz zaatakował. Ale oprzytomniały już Wano chwycił kurtkę i wybiegł z namiotu zorientowawszy się od razu, że należy trzymać się jak najdalej od takiego gościa. Wano nie pomyślał nawet o tym, że pojawienie się owego gościa urągało wszelkim znanym mu prawom natury. Wano chciał mieć swobodę manewru, kiedy zacznie się nieunikniona batalia. Sobowtór już go doganiał, w dłoni sobowtóra błysnął nóż, świetny nóż myśliwski Wano, przedmiot zazdrości wszystkich kierowców w Mirnym. Oryginał tego noża Wano miał w kieszeni, ale nie pomyślał nawet, że jest w tym coś dziwnego, tylko po prostu wyciągnął nóż, kiedy zjawa zadała mu pierwszy cios. Jedynie w porę podstawiona kurtka ocaliła Wano. Czocheli cisnął tę kurtkę pod nogi prześladowcy i pobiegł w kąt, tam gdzie ściana skręcała na północ. Drugi cios noża dosięgnął go już tutaj, ale na szczęście nóż musnął Wano tylko w ramię, sweter był gruby. Trzeci cios Wano zdołał odparować, przy czym udało mu się przewrócić przeciwnika. Co było potem, nie pamiętał – zapadła wokół niego krwawa ciemność i jakaś siła przypominająca podmuch wybuchu odrzucała go na bok. Odzyskał przytomność na posłaniu w namiocie, opatulony futrami i jak najzdrowszy. Ale cuda trwały nadal. Teraz rozdwoił się Diaczuk.
Wano nie zdążył jeszcze skończyć zdania, kiedy Tolek cisnął brykietem o ziemię – dokładał akurat do ognia – i zerwał się z histerycznym wrzaskiem:
– W tej chwili przestań! Słyszysz?!
– Wariat – powiedział Wano.
– Niech ci będzie. Nie ja jeden. Wszyscyście powariowali. Wszyscy! Mnie nikt nie odwiedzał. Nikt się nie rozdwajał. To bzdury, wymysł!
– Dość tego, Diaczuk – przerwał mu Ziernow. – Zachowujcie się przyzwoicie. Jesteście pracownikiem naukowym a nie klownem w cyrku. Nie należało tu przyjeżdżać, skoro nerwy macie nie w porządku.
– A właśnie że stąd wyjadę! – odgryzł się Tolek, ale już spokojniej, reakcja Ziernowa trochę go otrzeźwiła. – Nie jestem Scottem ani Amundsenem, dość mam tego obłędu.
– Co lnu się stało? – szepnął do mnie Martin.
Wyjaśniłem.
– Gdybym miał benzynę, zwiałbym stąd natychmiast – powiedział. – Za dużo cudów jak na mój gust.
SYMFONIA LODÓW
Nie dowiedzieliśmy się więc, co się działo z Tolkiem, wszystko jednak wskazywało na to, że musiało to być raczej komiczne niż straszne. Wano się wykręcał: „Nie chce powiedzieć, to go nie pytajcie. Obaj żeśmy stchórzyli. A ja nie mam zwyczaju robić plotek”. Nie nabijał się z Totka, chociaż ten najwyraźniej szukał kłótni. „Masz taki akcent jak maszyna do pisania Ostapa Bendera” – docinał, ale Wano tylko się uśmiechał i znosił to w milczeniu – nie miał czasu. Ja i Martin wymieniliśmy pod kierownictwem Wano zmiażdżony plastyk iluminatora. Sam Wano nie mógł tego zrobić, obandażowane ramię utrudniało mu pracę. Ustalono także, że ja i Martin (po kolei będziemy go zastępowali za kierownicą. Nic nas już tutaj nie zatrzymywało. – Ziernow uznał, że zadanie wyprawy zostało wykonane, i chciał się jak najszybciej znaleźć w Mirnym. Myślę, że tak się śpieszył, by zdążyć uciec przed swoim sobowtórem, był przecież jedynym wśród nas, któremu udało się jak dotąd uniknąć tego niezbyt przyjemnego spotkania. Łamiąc ustanowiony przez siebie samego i ściśle przestrzegany harmonogram prac i wypoczynku ustalony po przeprowadzce do kabiny amfibii nie spał przez całą noc. Budziłem się tej nocy kilkakrotnie i za każdym razem widziałem światło jego nocnej lampki na górnym łóżku. Czytał.
Nie rozmawialiśmy więcej o sobowtórach, ale rano po śniadaniu twarz Ziernowa najwyraźniej się rozpromieniła, kiedy amfibia wreszcie ruszyła w drogę. Kierował Martin. Wano siedział obok niego na strapontenie i instruował go na migi. Ja wystukałem depeszę do Mirnego, zamieniłem parę słów z dyżurnym radiostacji Kolą Samojłowem i zanotowałem prognozę pogody. Była bardzo pomyślna, zanosiło się na to, że nasz powrót odbędzie się bez żadnych przeszkód – pogodnie, wiatry słabe, temperatura nie moskiewska nawet, ale zgoła czarnomorska: dwa – trzy stopnie poniżej zera.
Ale ciążyło nam panujące w kabinie milczenie i wreszcie nie wytrzymałem:
– Chciałem o coś zapytać, Borysie Arkadiewiczu. Dlaczego nie podajemy przez radio żadnych szczegółów?
– Jakich mianowicie?
– Wszystkich. Co się działo ze mną, z Wano. Czegośmy się dowiedzieli o różowych obłokach. O tym, co mam na filmie.
– A jak, waszym zdaniem, należałoby napisać takie opowiadanie? – odpowiedział mi pytaniem na pytanie Ziernow. – Zrelacjonować niuanse psychologiczne, analizę doznań, cały podtekst? Niestety nie dysponuję odpowiednim talentem, nie jestem pisarzem. A i wam, jak sądzę, też by się to nie udało, mimo całego bogactwa waszej wyobraźni i mimo tego, że wasze hipotezy były tak efektowne. A gdybyśmy to wszystko podali w telegraficznym skrócie, wyglądałoby to jak notatki szaleńca.