Aleksander Abramow, Siergiej Abramow
Jeźdźcy z nikąd
Wsadniki Niotkuda
Przełożyła Irena Lewandowska
CZĘŚĆ PIERWSZA. Różowe obłoki
KATASTROFA
Śnieg był miękki, puszysty, zupełnie nie przypominał chropawego jak szmergiel krystalicznego firnu polarnych pustaci. Antarktyczne lato, miły łagodny mrozek, który nawet nie szczypie w uszy, stwarzały atmosferę turystycznej przejażdżki. Tam gdzie w zimie nawet płozy samolotu nie mogły się oderwać od przechłodzonych kryształków śniegu, nasza trzydziestopięciotonowa amfibia sunęła jak osobowy samochód po autostradzie. Wano prowadził wóz po mistrzowsku, nie hamował nawet na widok podejrzanych lodowych nawisów.
– Bez brawury, Wano – zawołał z kabiny nawigacyjnej Ziernow. – Mogą być szczeliny.
– Gdzie, kochanie? – zapytał z powątpiewaniem Wano, wpatrując się przez okulary słoneczne w strumień oślepiającego światła wlewający się do kabiny przez przedni iluminator. – Czy to jest droga? To bulwar Rustawelego a nie droga. Macie jakieś wątpliwości? Nigdy nie byliście w Tbilisi? W takim razie wszystko jest jasne.
Wygramoliłem się z kabiny radiooperatora i usiadłem na strapontenie obok Wano. Nie wiedzieć czemu odwróciłem się i spojrzałem na stolik w salonie, przy którym przeprowadzał jakieś meteorologiczne obliczenia Tolek Diaczuk. Nie powinienem był się oglądać.
– Jesteśmy świadkami narodzin nowego kierowcy-amatora – zachichotał Tolek. – Wano, kinetyk za chwilę cię poprosi, żebyś mu oddał kierownicę.
– A wiesz przynajmniej, co to znaczy kinetyk? – odgryzłem się.
– Ja tylko naukowo uogólniłem twoje specjalności kinooperatora i kinomechanika.
– Idiota. Kinetyka to nauka o ruchu.
– W takim razie muszę poprawić błąd terminologiczny.
A ponieważ nic na to nie odpowiedziałem, dodał zaraz.
– Twoja próżność cię zgubi, Jurek. Dwa zawody to dla niego już za mało.
Każdy z nas, uczestników wyprawy, łączył co najmniej dwa, a niekiedy nawet trzy zawody. Ziernow, który w zasadzie był glacjologiem, mógł w razie czego zastąpić geofizyka i sejsmologa. Tolek pełnił obowiązki meteorologa, lekarza i kucharza. Wano był mechanikiem samochodowym i kierowcą specjalnie skonstruowanej dla Dalekiej Północy gigantycznej amfibii śnieżnej, a poza tym potrafił zreperować wszystko, poczynając od zerwanej gąsienicy, a kończąc na przepalonej maszynce elektrycznej. Pod moją zaś opieką oprócz kamery filmowej i projektora znajdowała się również kabina radiooperatora. Ale do Wano ciągnęła mnie nie próżność, nie chęć zwiększenia liczby moich specjalizacji, tylko miłość do jego „Charkowianki”.
Kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy z pokładu samolotu, wydała mi się czerwonym smokiem z bajek dzieciństwa, oglądana zaś z bliska, rozparta na wysuniętych do przodu gąsienicowych łapach szerokich co najmniej na metr, z wielkimi kwadratowymi ślepiami iluminatorów wydała mi się tworem z innej planety. Umiałem prowadzić samochód, a nawet dużą ciężarówkę i Wano pozwolił mi już wypróbować amfibię na jeziorze lodowca koło Mirnego, wczoraj jednak, kiedy już wyruszyliśmy na wyprawę – dzień był chłodny i wietrzny – nie zaryzykował. Ale dzisiejszy poranek tak kusił, powietrze było kryształowo przejrzyste.
– Puść mnie do kierownicy, Wano – poprosiłem, zaciskając zęby i usiłując nie obejrzeć się tym razem. – Na pół godzinki.
Wano już wstawał, ale powstrzymał go okrzyk Ziernowa:
– Żadnych eksperymentów z prowadzeniem. Odpowiadacie za każde uszkodzenie pojazdu, Czocheli. A wy, Anochin, włóżcie szkła.
Natychmiast wykonałem polecenie – Ziernow jako kierownik był wymagający i stanowczy, a patrzenie na miriady iskier zapalanych przez zimne słońce na śnieżnej równinie nie osłoniętymi ochronnymi okularami oczyma nie było bezpieczne. Śnieżna równina ciemniała dopiero pod horyzontem, zlewała siłę tam z rozmytą ultramaryną nieba, bliżej zaś powietrze wydawało się być jarzące białe.
– Spójrzcie lepiej w boczmy iluminator, Anochin – ciągnął Ziernow. – Czy nic was nie niepokoi?
O jakieś pięćdziesiąt metrów na lewo wznosiła się zupełnie pianowa ściana lodowa. Błyszcząca i tęczująca jak smuga diamentowego pyłu ciemniała u dołu, tam gdzie zleżały rozwarstwiony śnieg przekształcał się już w zmętniały chropowaty firn. A jeszcze niżej widać było warstwę lodu, jakby odciętą nożem olbrzyma, błękitniejącą w słońcu niczym niebo odbite w lustrze. Ściana ciągnęła się w nieskończoność, bez najmniejszej przerwy, aż zniknęła gdzieś tam w śnieżnej dali. Można było pomyśleć, że potężne wielkoludy z bajki wydźwignęły ją tu, ową, nie wiadomo czego broniącą i nie wiadomo komu zagrażającą twierdzę.
– Lodowy płaskowyż, Borysie Arkadiewiczu. Może to szelfowy lodowiec?
– Bywalec – uśmiechnął się Ziernow, robiąc aluzję do drugiej już mojej wizyty na Biegunie Południowym. – Czy wiecie, co to jest szelf? Nie wiecie? Szelf to platforma cokołu kontynentalnego. Lodowiec szelfowy schodzi w ocean. A to nie jest czoło lodowca, a my nie płyniemy po oceanie. – Zamilkł na chwilę, potem dorzucił, zamyślony: – Stańcie, Wano. Obejrzymy to z bliska. To ciekawy fenomen. A wy się ubierzcie, towarzysze. Żebyście się nie ważyli wychodząc w swetrach.
Z bliska ściana okazała się jeszcze piękniejsza – nieprawdopodobny blok zamarzniętego nieba odcięty aż po horyzont. Ziernow milczał. Może przytłoczył go ogrom, a może niezrozumiałość tego, co widzieli. Długo wpatrywał się w śnieżny szlak śniegowy u szczytu ściany, potem nie wiedzieć czemu popatrzył pod nogi, deptał śnieg, rozgarniał go nogą. Nic nie rozumiejąc śledziliśmy jego ruchy.
– Zwróćcie uwagę na śnieg pod nogami – powiedział nagle Ziernow.
Zaczęliśmy deptać śnieg za jego przykładem i pod cieniutką warstwą odkryliśmy twardą powierzchnię lodu.
– Ślizgawka – powiedział Diaczuk. – Idealna płaszczyzna, jakby sam Euklides robił lodowisko. Ale Ziernow nie zareagował na żart.
– Stoimy na lodzie – ciągnął zamyślony. – Pokrywa śnieżna ma najwyżej dwa centymetry grubości. A spójrzcie, ile go jest na ścianie. Całe metry. Czemu? Takie same wiatry, takie same warunki, a zupełnie odmienny rezultat. Macie jakąś koncepcję?
Nikt nie odpowiedział. Ziernow po prostu głośno myślał.
– Struktura lodu na pierwszy rzut oka jest taka sama. Powierzchnia lodu także. Wrażenie sztucznego wygładzenia. A gdyby zmieść spod nóg tę centymetrową warstwę śniegu, ukazałaby się identyczna nienaturalna płaszczyzna. Ale to przecież nonsens.
– Wszystko w państwie Królowej Śniegów jest nonsensowne – stwierdziłem.
– Dlaczego Królowej a nie Króla? – zapytał Wano.
– Wyjaśnij mu to, Tolek – powiedziałem – jesteś przecież specjalistą od map. Gdzie się znajdujemy? Obok Ziemi Królowej Mary. A co jest tam dalej? Ziemia Królowej Maud. A z tamtej stromy? Ziemia Królowej Wiktorii.
– Po prostu Wiktorii – poprawił mnie Tolek.
– To była królowa Anglii, erudyto z Instytutu Prognoz.
Ziernow nie słuchał nas.
– Czy jesteśmy mniej więcej w tym rejonie? – zapytał nagle.
– To znaczy w jakim?
– W tym, w którym Amerykanie obserwowali różowe obłoki?
– O wiele dalej na zachód – uściślił Diaczuk. – Sprawdzałem to na mapie.
– Powiedziałem: „mniej więcej”. Różowe obłoki na ogół znajdują siłę w ruchu.
– Dzikie kaczki także – zachichotał Tolek.
– Nie wierzycie, Diaczuk?
– Nie wierzę. To po prostu śmieszne – nie kłębiaste, nie pierzaste. Zresztą teraz nie ma ich w ogóle. – Popatrzył na bezchmurne niebo. – A może to obłoki warstwicowe? Są podobne do nadtopionych od góry soczewek. A zaróżawia je słońce. No nie – gęste, ciemnoróżowe jak kisiel malinowy. Znacznie niżej niż chmury kłębiaste, wyglądają jak wydęte przez wiatr worki albo jak sterówce, którymi nikt nie kieruje. Bzdury!