Литмир - Электронная Библиотека

– Zobaczysz, że jeszcze się z nim namęczymy. Godzina jazdy, dwie godziny postoju – powiedział Wano, który otrzymał właśnie radiogram ze sztabu Thompsona; donoszono w tym radiogramie, że dwa inne samochody ekspedycji, które wyruszyły o dwadzieścia cztery godziny wcześniej, dotąd nie przybyły do miejsca przeznaczenia. – Ale pogódka jest ładna. Ciepło.

– Przemieściła się linia cyklonów – wyjaśnił Tolek – nie ma śniegu, południowy wiatr. Nie biadol, dojedziemy na miejsce bez przygód.

Ale przygody zaczęły się już w trzy godziny po wyjeździe. Zatrzymał nas śmigłowiec wysłany nam na spotkanie przez Thompsona – admirał potrzebował porady i chciał jak najszybciej mieć u siebie Ziernowa. Śmigłowiec pilotował Martin.

To, co opowiedział, wydawało się fantastyczno nawet nam, którzyśmy się już przecież zdążyli przyzwyczaić do fantastyki „jeźdźców znikąd”.

Na tym samym śmigłowcu dokonywał oblotu błękitnych protuberancji, które w górze łączyły się ze sobą. Różowe obłoki zjawiły się jak zawsze nieoczekiwanie i jak zawsze nie wiadomo skąd. Przeleciały nad Martinem nie zwracając na niego uwagi i zniknęły w fioletowym kraterze. Tam też skierował swój śmigłowiec i Martin.

Obniżył się aż na fioletową płaszczyznę i nie napotkał żadnego oporu. Śmigłowiec nadal się zniżał, bez trudu przecinając szaroliliowe obłoki. Przez dwie minuty nic nie było widać, a potem Martin znalazł się nad miastem, nad wielkim współczesnym miastem, tylko jak gdyby okrojonym po bokach. Niczym wypukły klosz przykrywała to miasto błękitna kopuła nieba. Martinowi wydało się, że to miasto ma w sobie coś dlań znajomego. Zniżył się jeszcze trochę i poprowadził śmigłowiec nad centralną arterią przecinającą całe miasta. Natychmiast rozpoznał tę arterię. To był Broadway. Wydało mu się to jednak tak niewiarygodne, że zamknął oczy. Otworzył je – wszystko było jak przedtem. Oto Czterdziesta Druga ulica, dalej dworzec, a bardziej na lewo Times Square, wąwóz Wali Street, widać nawet kościółek, słynny kościółek milionerów. Martin chciał skręcić nad morze, ale mu się to nie udało, coś mu przeszkodziło, odsunęło helikopter. Wtedy zrozumiał, że to nie on kieruje śmigłowcem, że to nie on decyduje, w którą stronę mają lecieć, ale to nim kierują jakieś niewidzialne oczy i ręce. Jeszcze ze trzy minuty prowadziły go one nad rzeką – wydawało się, że kopuła nieba przecina w którymś miejscu Hudson River – przeciągnęły go ponad koronami drzew Central Parku, po czym zaczęły go podnosić, a może raczej przepychać przez jakiś ulotny korek. I oto znalazł się wraz ze swoją maszyną pod prawdziwym niebem, ponad miastem ukrytym w błękitnym płomieniu i natychmiast wyczuł, że śmigłowiec znów jest posłuszny każdemu ruchowi jego ręki.

Słuchaliśmy chciwie tej opowieści, nie przerwaliśmy Martinowi ani jednym słowem. A potem Ziernow zastanawiał się przez chwilę, wreszcie zapytał:

– Widział pan wszystko dobrze? Nie myli się pan?

– Nowego Jorku nie sposób pomylić z niczym innym na świecie. Ale dlaczego to był właśnie Nowy Jork? Przecież oni się nawet nie zbliżali do Nowego Jorku.

– Może zbliżyli się w nocy? – powiedziałem.

– Po co by mieli to robić? – sprzeciwił się Ziernow. – Znamy już przecież modele rekonstruowane tylko na podstawie obserwacji, z pamięci… Pan dobrze zna to miasto? – zwrócił się do Martina.

– Urodziłem się w Nowym Jorku.

– Ile razy chodził pan jego ulicami?

– Czyż to można zliczyć?…

– No, proszę, chodził pan, patrzył, oswajał się z miastem. Oko rejestrowało wszystko, pamięć odnotowywała wrażenia we właściwych komórkach. A oni obejrzeli to sobie i zrekonstruowali.

– A zatem to był mój Nowy Jork, taki, jakim go widziałem?

– Tego nie jestem pewien. Mogli modelować według mózgów wielu nowojorczyków. Między innymi pańskiego. Jest taka gra, jig-saw puzzle, zna ją pan?

Martin przytaknął.

– Z wielu kawałków kolorowego plastyku zestawia się, układa taki lub inny obrazek, jakiś portret, widoczek albo martwą naturę – tłumaczył nam Ziernow. – Oni postępują tak samo. Z tysięcy obrazów wzrokowych montują coś, co istnieje w rzeczywistości, ale widziane było i zarejestrowane zostało przez różnych ludzi na różne sposoby. Sądzę, że Manhattan odtworzony w błękitnym laboratorium przybyszów to nie jest taki zupełnie prawdziwy Manhattan. Pamięć wzrokowa jest twórcza i bardzo rzadko odtwarza cokolwiek zupełnie dokładnie. A kolektywna pamięć to z kolei znakomity materiał do współtworzenia – jig-saw puzzle, układanka obrazkowa.

Po tej opowieści Martina wszystko już wydawało mi się mdłe i niezbyt interesujące, dopóki nie zobaczyłem i nie utrwaliłem na taśmie filmowej błękitnych protuberancji i fioletowej „plazmy”. Nowy eksperyment przybyszów był równie niezwykły i równie trudny do zrozumienia jak wszystkie ich poprzednie sztuczki. Rozmyślając o tym wracałem do obozu.

A tymczasem biegła mi na spotkanie bardzo czymś podniecona Irka:

– Do Thompsona, Jurek! Admirał wzywa wszystkich uczestników wyprawy.

JIG-SAW PUZZLE

Okazało się, że przyszliśmy ostatni, i skoro tylko weszliśmy do admirała, od razu wyczuliśmy ogólne zaciekawienie i pewne napięcie panujące wśród obecnych. Wyjątkowy i niezwykły charakter tego zebrania zwołanego natychmiast po przeprowadzeniu eksperymentu świadczył o tym, że Thompson ma jakieś wątpliwości. Skłonny zazwyczaj do jednoosobowych decyzji admirał niewiele się troszczył o kolegialność. Teraz najwyraźniej postanowił zapoznać się ze zdaniem większości.

– Eksperyment udał się – zaczął bez żadnych wstępów Thompson. – Fioletowe wejście uległo już przesunięciu na górną krawędź kopuły. W związku z tym chciałbym użyć nowych środków. Chciałbym zaatakować z góry, z powietrza.

– Bomba? – zapytał ktoś.

– Bzdura! Potrzebni mi są spadochroniarze. Zapadło milczenie. Sam Thompson nie przewidział, że może to być potrzebne, i nie zabrał na wyprawę ani jednego spadochroniarza.

– Skoczyłbym – powiedział Martin. – Ale kto będzie pilotował samolot?

Thompson z niezadowoleniem poruszył wargami. Robił to zawsze, ilekroć opanowywał ogarniające go rozdrażnienie.

– Nawet gdyby był inny pilot, nie zgodziłbym się na to, żeby skakał Martin. To, co on widział, uważam za sterowaną halucynację. Za hipnomiraż. I dlatego potrzebny mi jest teraz inny człowiek, z inną psychiką.

Popatrzyliśmy po sobie. Ziernow nie wchodził w rachubę. Wano zwichnął rękę w czasie ostatniej jazdy. Ja tylko dwa razy w życiu skakałem ze spadochronem, ale przyznam, że bez szczególniejszej przyjemności.

– Skakałem z wieży spadochronowej – powiedział Diaczuk – ale mogę zaryzykować.

– Ja też – przyłączyła się do niego Irena.

– Nie pchaj się tam, gdzie cię nie prosili – przerwałem jej. – To nie jest zadanie dla dziewczyn.

Thompson, który cierpliwie czekał, aż skończymy tę rozmowę, zapytał, co jest przedmiotem dyskusji.

– Grupa spadochronowa jest gotowa – wyskandowałem. – Wyskoczy dwóch, Diaczuk i Anochin.

– Nie zawiodłem się na panu – uśmiechnął się admirał. – To się nazywa człowiek z charakterem. Tego mi właśnie potrzeba. Dwóch – to jeszcze lepiej. – Popatrzył na pozostałych. – Jesteście, panowie, wolni.

Przed startem otrzymaliśmy instrukcje:

– Samolot wzniesie się na dwa tysiące metrów, podejdzie od północnego wschodu i zniży się nad celem do trzystu metrów. Nie stworzy to żadnego niebezpieczeństwa – spadochroniarze będą mieli pod sobą tylko korek powietrzny. Przebijecie ten korek i – gotowe!

Admirał popatrzył najpierw na Diaczuka, potem na mnie i jak gdyby zaczął mieć jakieś wątpliwości, dodał:

– Jeżeli któryś z was się boi, możecie odmówić wykonania zadania. Nie nalegam.

Spojrzałem na Tolka. Tolek spojrzał na mnie.

– Staruszek zwariował – powiedział po rosyjsku – już chce zdjąć z siebie odpowiedzialność. Co ty na to?

– Skaczę, jasne.

Admirał czekał w milczeniu, przysłuchiwał się dźwiękom nie znanego mu języka.

41
{"b":"107059","o":1}