– „Oni” to znaczy kto?
– Nie konstruuję hipotez – oschle powiedział Ziernow.
SEN BEZ SNU
W krótką podróż do namiotu zabrałem kamerę filmową, ale „obłok” już się nie ukazał. Na naradzie wojennej postanowiono, że bazę przeniesiemy z powrotem do kabiny amfibii, że usuniemy uszkodzenia i pojedziemy dalej. Otrzymaliśmy zezwolenie na kontynuowanie poszukiwań różowych „obłoków”. Przed naradą połączyłem Ziernowa z Mirnym. Ziernow zwięźle zameldował o awarii, o widzianych przez nas „obłokach” i o pierwszych ich zdjęciach, jakie już zrobiłem. Nie raportował jednak o sobowtórach i innych tajemniczych historiach. „Za wcześnie” – powiedział mi.
Nie znaleźliśmy w namiocie Wano, za to panował tu niepojęty bałagan – piecyk i skrzynia z brykietami były przewrócone, na ziemi poniewierały się narty, a nie opodal wejścia – skórzana kurtka kierowcy. Wszystko to zdziwiło nas i zaniepokoiło. Nie odpinając nart ruszyliśmy na poszukiwania i znaleźliśmy Czocheli pod ścianą lodową, niedaleko od namiotu. Leżał na śniegu, był tylko w swetrze. Jego nie ogolone policzki i czarna czupryna przyprószone były śniegiem. W odrzuconym ręku zaciskał nóż, na nożu były ślady zamarzniętej krwi. Koło jego ramienia różowiała na śniegu niewyraźna plama. Śnieg dookoła był zdeptany, ale jedyne ślady, jakie udało nam się znaleźć, to były ślady butów Wano – „zawsze kupował buty numer czterdzieści pięć”.
Czocheli żył. Kiedyśmy go unieśli, jęknął, ale nie otworzył oczu. Ja, jako najsilniejszy, niosłem go na plecach, a Tolek pomagał mi. W namiocie ściągnęliśmy z niego ostrożnie sweter – rana była niegroźna, krwi stracił niewiele, krew zaś na ostrzu noża musiała być krwią jego nieznanego przeciwnika. Niepokoiła nas zatem nie utrata krwi, ale niebezpieczeństwo odmrożeń – nie wiedzieliśmy, jak długo tam leżał. Mróz jednak był lekki, a Wano miał mocny organizm. Natarliśmy chłopaka spirytusem i rozwarłszy zaciśnięte zęby, wleliśmy mu do gardła szklankę spirytusu. Wano zakrztusił się, otworzył oczy i wymamrotał cos po gruzińsku. „Leż!” – zawołaliśmy, pakując go, okutanego jak egipska mumia, do śpiwora. „Gdzie on jest?” – zapytał ocknąwszy się Wano. „Kto? Kto?”. Nie odpowiedział, stracił przytomność, zaczął majaczyć. W chaosie rosyjskich i gruzińskich słów nie można było nic zrozumieć. „Królowa Śniegów” – usłyszałem. „Bredzi” – zmartwił się Diaczuk.
Postanowiliśmy, że na razie zostaniemy na miejscu. Wano powinien się porządnie wyspać, spirytus zaczął już działać. Dziwna senność opanowała także i nas. Tolek sapnął, wśliznął się do leżącego na sankach śpiwora i natychmiast usnął. Ja i Ziernow początkowo trwaliśmy na posterunku, paliliśmy papierosy, ale potem popatrzyliśmy na siebie, roześmieliśmy się i rozścieliwszy matę z gąbki, również wleźliśmy do śpiworów. „Odpoczniemy godzinkę, a potem się przeprowadzimy”. „Tak jest, szefie, odpoczniemy godzinkę” I zamilkliśmy obaj.
Jakoś tak wyszło, że ani ja, ani Ziernow nie snuliśmy żadnych przypuszczeń na temat tego, co spotkało Wano. Powstrzymaliśmy się od komentarzy, jak gdybyśmy to zawczasu uzgodnili między sobą, choć pewien jestem, że obaj myśleliśmy o tym samym. Kim był przeciwnik Wano i skąd ów nieznajomy wziął się na polarnej pustyni? Dlaczego Wano, kiedy go znaleźliśmy, leżał poza grotą? Dlaczego był rozebrany – nie zdążył nawet włożyć skórzanej kurtki? A więc walka zaczęła się już w namiocie? Co ją poprzedziło? I dlaczego nóż, który trzymał Wano, był zakrwawiony? Przecież Czocheli przy całej swojej zapalczywości nigdy nie sięgnąłby po broń, gdyby nie został do tego zmuszony. Co więc go do tego zmusiło? Takie same pytania z pewnością zadawał sobie i Ziernow. Milczał jednak. Ja również milczałem.
W namiocie nie było ani zimno, ani ciemno – przez okienka z miki przenikało słabe światło zmierzchu. Wszelako – nie zauważyłem jak ani kiedy, od razu czy też stopniowo – zmierzch ów nie ściemniał ani nie gęstniał, ale jakoś tak sfioletowiał, jak gdyby ktoś rozpuścił w powietrzu kilka ziarenek nadmanganianu potasu. Chciałem się unieść, trącić Ziernowa, odezwać się, ale nie mogłem – coś przytłaczało mnie, przygniatało do ziemi, ściskało za gardło zupełnie tak jak przedtem w kabinie amfibii śnieżnej, kiedy odzyskiwałem świadomość. Ale wówczas miałem wrażenie, że ktoś widzi mnie na wylot i zarazem jest obecny w całym moim ciele, zrośnięty z każdą moją tkanką. Teraz, jeżeli mam się już posłużyć tym samym kodem obrazów, ktoś jak gdyby zajrzał do mojego mózgu, ale tylko przez moment. Zmętniały zmrok także odpłynął osnuwszy mnie fioletowym kokonem – mogłem patrzyć, choć niczego nie widziałem, mogłem rozmyślać o tym, co zaszło, chociaż nie rozumiałem, co właściwie zaszło, mogłem się poruszać i oddychać, ale tylko na tyle, na ile pozwalał mi ów kokon. Najmniejsze zetknięcie z fioletowym półmrokiem owego kokonu działało jak porażenie prądem.
Nie wiem, jak długo to trwało, nie patrzyłem na zegarek. Ale nagle kokon się rozsnuł, zobaczyłem ściany namiotu i śpiących towarzyszy w tej samej zmętniałej, ale już nie fioletowej szarości zmierzchu. Coś kazało mi wyjść ze śpiwora, złapać kamerę i wybiec na zewnątrz. Padał śnieg, niebo zasnuwała skłębiona piana kłębiastych chmur i tylko gdzieś w zenicie mignęła mi znana różowa plamka. Mignęła i znikła. Możliwe jednak, że mi się to tylko przywidziało.
Kiedy wróciłem, Tolek siedział na sankach i przeraźliwie ziewał, Ziernow zaś wyłaził powoli ze swego śpiwora. Rzucił okiem na mnie, na kamerę i swoim zwyczajem nic nie powiedział. Diaczuk natomiast zawołał między jednym ziewnięciem a drugim:
– Jakie dziwne sny miałem przed chwilą, towarzysze! Zupełnie jakbym zarazem spał i nie spał. Chce mi się spać, a zasnąć nie mogę. Leżę, drzemię i nic nie widzę, nie widzę ani namiotu, ani was. I jak gdyby zwaliło się na mnie coś, co było lepkie, gęste i nieprzenikliwe jak galareta. Miałem uczucie, jakbym się rozpływał. Zupełnie jak w stanie nieważkości – niby płynę, niby wiszę. Śmieszne, nie?
– To ciekawe – powiedział Ziernow i odwrócił się.
– A wam nic się nie śniło? – zapytałem Ziernowa.
– A wam?
– Teraz nie, ale w kabinie, w amfibii, nim się obudziłem, śniło mi się to samo co Diaczukowi. To samo – nieważkość, coś nieuchwytnego, niby sen, niby jawa.
– To interesujące – wycedził przez zęby Ziernow. – Kogo to przyprowadziliście, Anochin?,
Odwróciłem się. Odchyliwszy brezentowe drzwi wszedł do namiotu – widocznie idąc za mną – rosły nie ogolony chłopak w wysokiej czapie z misia, w nylonowej kurtce podbitej takim samym misiem, zapinanej na zamek błyskawiczny. Był wysoki, barczysty;, zarośnięty i robił wrażenie niezmiernie przerażonego.
Czy ktoś tu mówi po angielsku? – zapytał, w jakiś bardzo specjalny sposób przeżuwając i rozciągając słowa.
Najlepiej z nas wszystkich znał angielski Ziernow. On więc odpowiedział:
– Kim pan jest i czego pan potrzebuje?
– Donald Martin – przedstawił się chłopak. – Pilot z Mac Murdoch. Czy macie coś do wypicia? Coś możliwie mocnego – przeciągnął kantem dłoni po gardle – koniecznie muszę się czegoś napić.
– Dajcie mu spirytusu, Anochin – powiedział Ziernow.
Nalałem do szklanki spirytusu z kanistra i podałem ją chłopakowi – nie był chyba starszy ode mnie. Wypił całą szklankę jednym haustem, zaparło mu dech, spojrzał na nas przekrwionymi oczyma.
– Dzięki, sir – złapał wreszcie oddech i przestał dygotać. – Miałem przymusowe lądowanie, sir.
– Może pan sobie darować tego sira – powiedział Ziernow. – Nie posiadam tego zaszczytnego tytułu. Nazywam się Ziernow. Ziernow – przesylabizował. – Gdzie pan lądował?
– Niedaleko stąd.
– Szczęśliwie?
– Nie mam paliwa. I coś się stało z radiem. – W takim razie proszę zostać z nami. Pomoże nam pan przenieść obozowisko do naszej amfibii śnieżnej. Miejsce dla pana się znajdzie. Radio też mamy.
Amerykanin ciągle jeszcze zwlekał, jak gdyby nie mógł się zdecydować czy ma coś powiedzieć, potem stanął na baczność i wyrecytował po żołniersku: