– Wano także miał to? – zapytał Ziernow.
– Oczywiście. Ja, jako medyk…
– Co z ciebie za medyk – przerwał mu Ziernow – dajmy temu spokój. Jest tu zbyt dużo niewiadomych, by tak od razu móc rozwiązać to równanie. Zacznijmy od pierwszej niewiadomej. Kto wyciągnął amfibię? Z głębokości sześciu metrów, w dodatku ściśniętą w takim imadle, jakiego próżno by szukać w fabrykach… Nawiasem mówiąc ten drobiazg waży trzydzieści pięć ton. I czym ją wyciągnięto? Na linach? Bzdura! Stalowe liny musiałyby pozostawić ślady na obudowie. A gdzież te ślady?
Wstał i milcząc przeszedł do swojej kabiny nawigacyjnej.
– Ale przecież to bzdury, Borysie Arkadiewiczu! – zawołał w ślad za nim Tolek.
Ziernow odwrócił się.
– Co macie na myśli?
– Jak to co? Przygody Anochina. Nowy baron Munchhausen. Sobowtóry, obłoki, kwiat-wampir, tajemnicze zniknięcie.
– Wydaje mi się, Anochin, że trzymaliście w ręku kamerę, kiedyśmy tu podchodzili – powiedział Ziernow. – Czy filmowaliście coś?
– Wszystko – powiedziałem. – Obłok, zniknięcie „Charkowianki”, sobowtóra. Mam z dziesięć minut filmu.
Tolek mrugał, ciągle jeszcze gotów wznowić spór. Nie zamierzał się poddać.
– Zaraz to zobaczycie – usłyszeliśmy głos Ziernowa. – Spójrzcie w iluminator.
O jakie pół kilometra nad równiną płynął ku nam malinowy racuch. Niebo zasnuło się już pierzastymi białymi nićmi i na ich tle racuch ów był jeszcze mniej podobny do obłoku. Diaczuk krzyknął i podskoczył ku drzwiom, my za nim. Obłok nie zmieniając kursu przepłynął nad nami gdzieś na północ, tam gdzie skręcała lodowa ściana. „W stronę naszego namiotu” – szepnął Tolek i podszedł do mnie.
– Wybacz, Jurek – powiedział i wyciągnął rękę. – Okazuje się, że cała ta sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana…
Bynajmniej nie miałem ochoty triumfować.
– To w ogóle nie jest obłok – ciągnął zamyślony Tolek, snując jakąś myśl, która go zaniepokoiła. – W znaczeniu zwykłej kondensacji pary wodnej. To nie żadne kropelki ani kryształki. W każdym razie na pierwszy rzut oka. Dlaczego sunie tak nisko nad ziemią? Dlaczego ma taką dziwną barwę? Gaz? Wątpię. Nie jest to także pył. Pobrałbym próbkę, gdybyśmy mieli samolot.
– Akurat, pozwoliłby ci się zbliżyć – powiedziałem, pamiętając o niewidzialnej przegrodzie i o tym, jak próbowałem ją pokonać z kamerą. – Przyciska do ziemi jak na ostrym wirażu. Myślałem, że mam magnetyczne podeszwy.
– Sądzisz, że ten obłok jest żywy?
– Może i żywy.
– Jakaś istota?
– Któż to może wiedzieć… Może i istota – przypomniałem sobie swoją rozmowę z moim sobowtórem i dodałem: – To pewne, że jest zdalnie sterowany.
– W jaki sposób?
– To już ty powinieneś wiedzieć. Jesteś meteorologiem.
– Uważasz, że ten obłok ma coś wspólnego z meteorologią?
Nie odpowiedziałem. A kiedy wróciliśmy do kabiny, Tolek powiedział nagle coś zupełnie niesłychanego:
– A jeżeli są to jacyś nie znani nauce mieszkańcy pustyń lodowych?
– Genialne – powiedziałem – w dodatku w stylu Conan Doyle’a. Odważni podróżnicy odkrywają nieznaną cywilizację na równinie antarktycznej. Kto będzie lordem Rockstone? Ty?
– To niezbyt mądre. Wyłóż swoją hipotezę, jeżeli ją masz.
Tak sprowokowany powiedziałem pierwsze lepsze, co mi przyszło do głowy:
– To raczej jakieś mechanizmy cybernetyczne.
– Skąd?
– Z Europy oczywiście. A może z Ameryki. Ktoś je wynalazł i wypróbowuje tutaj.
– A do czego służą?
– Na początek mogą być używane, powiedzmy, jako ekskawatory dla wydobywania i podnoszenia ciężkich ładunków. „Charkowianka” nadawała się do eksperymentu, więc ją wyciągnęli.
– Po co zatem ją zdublowano?
– Możliwe, że są to nie znane nam urządzenia służące do reprodukowania dowolnych struktur atomowych, białkowych i krystalicznych.
– Ale po co… po co? Nie rozumiem…
– Zdolność rozumienia u ludzi cierpiących na niedorozwój móżdżka według danych Baudouina zmniejsza się o czternaście do dwudziestu trzech procent. W twoim wypadku – mniej więcej o piętnaście. Zestaw fakty i pomyśl, poczekam. Jest jeszcze jeden istotny element hipotezy.
Tolek tak bardzo chciał zrozumieć wszystko jak najprędzej, że bez mrugnięcia okiem przełknął i Baudouina, i procenty.
– Poddaję się – powiedział. – Jaki element?
– Sobowtóry – oświadczyłem. – Byłeś na najlepszej drodze do poznania prawdy, kiedy wspomniałeś o samohipnozie. Ale – zaledwie na drodze. Prawda leży zupełnie gdzie indziej. To nie samohipnoza tylko interwencja w opracowywanie informacji. Tak naprawdę nie było żadnych sobowtórów. Ani drugiej „Charkowianki”, ani drugiego Anochina, ani sobowtórów różnych przedmiotów, jak na przykład moja kurtka albo kamera. „Obłok” przekształcił moją psychikę, spowodował rozdwojenie postrzegania świata. A co za tym idzie rozdwojenie osobowości, ponury nastrój, złe samopoczucie.
– A jednak twoja hipoteza ma jedną wadę – nie wyjaśnia ani fizykochemicznej natury tych urządzeń, ani ich bazy technicznej, ani celów, dla których zostały skonstruowane i użyte.
Nazwać hipotezą te bzdury, które plotłem, można było tylko w malignie. Wymyśliłem je pośpiesznie, od ręki, byle nie dać Tolkowi ostatniego słowa, a kontynuować tę bzdurę kazał mi upór. Dla mnie samego było oczywiste, że hipoteza taka niczego nie wyjaśnia, że co najważniejsze nie udziela odpowiedzi na pytanie, dlaczego sobowtóry istniejące tylko w mojej świadomości musiały zostać fizycznie unicestwione, dlaczego w dodatku nie dopuszczono mnie do owego tajemniczego laboratorium. To, co wymyśliłem, było całkowicie uzależnione od wywołania taśmy filmowej. Jeżeli obiektyw zarejestrował wszystko, co widziałem, to moja tak zwana hipoteza nie nadawała się nawet na anegdotę.
– Roztrzygnijcie nasz spór – błagał Ziernowa Tolek.
– Po co? – odpowiedział Ziernow, który, jak się wydawało, w ogóle nie słuchał tego, co mówiliśmy. – Anochin ma nader bujną wyobraźnię. To bardzo cenne i dla artysty, i dla uczonego.
– Anochin już wysunął hipotezę.
– Każda hipoteza musi zostać sprawdzona.
– Ale każda hipoteza musi być choć trochę prawdopodobna.
– Słabość hipotezy Anochina – zgodził się z nim Ziernow – polega na tym, że nie tłumaczy ona sprawy lodów w naszym rejonie. Ta hipoteza nie może wyjaśnić, kto i po co usunął dziesiątki, a może nawet setki kilometrów sześciennych lodu.
Sens tej wypowiedzi nie dotarł do nas, więc Ziernow, który najwidoczniej to zauważył, wyjaśnił łaskawie:
– Jeszcze przed katastrofą zwracałem wam uwagę na idealnie równy uskok ściany lodowej, która nie wiedzieć skąd się wzięła i nie wiadomo jak daleko się ciągnie. Wydało mi się, że ten uskok powstał sztucznie. Pod naszymi stopami lód był także sztucznie wygładzony, już wtedy zauważyłem, jak cienka i sypka była warstwa leżącego na nim śniegu. Prześladuje mnie myśl, że o kilkadziesiąt kilometrów stąd może znajdować się taka sama, równoległa do naszej ściana lodowa. Oczywista, jest to tylko domysł. Ale jeśli ten domysł miałby się okazać słuszny, to jaka siła byłaby w stanie wyciąć i przenieść taką taflę lodu? Obłok? Powiedzmy. Nie znamy przecież jeszcze jego możliwości. Ale obłok europejskiego czy też amerykańskiego pochodzenia? – Wzruszył ramionami z niedowierzaniem – Powiedzcie mi w takim razie, Anochin, komu były potrzebne i gdzie się podziały te miliony ton lodu.
– Ale czy je stąd wydobyto, Borysie Arkadiewiczu? Waszym zdaniem ten przerębel ma dwa brzegi? Na jakiej podstawie tak sądzicie? – broniłem się. – Gdzie są w takim razie przecięcia poprzeczne? Zresztą wygodniej by przecież było wyjmować tę taflę przy skośnych nacięciach. Kopać w jednym miejscu, głębiej, wykopać krater…
– Oczywiście, gdyby się nie pamiętało o potrzebach komunikacji po kontynencie. A oni zapewne nie chcieli utrudniać komunikacji. Dlaczego? Za wcześnie jeszcze, żeby wyciągać wnioski, wydaje mi się wszakże, że oni nie są wrogo wobec nas usposobieni, raczej są nam życzliwi. A poza tym komuż to łatwiej byłoby wydobywać lód w ten a nie inny sposób? Mnie, wam? My postawilibyśmy bariery ochronne, wywiesilibyśmy tabliczki ze strzałkami, nadalibyśmy komunikat radiowy? A może oni nie mogli albo nie umieli tego zrobić?