– Tak to, że obok stoi druga. Prawdziwa. Możesz ją sobie obejrzeć.
Przywarł do bocznego iluminatora, obejrzał się, spojrzał na mnie niepewnie, potem w milczeniu włożył kopię mojej kurtki i wyszedł na lód. Tak samo przyspawane ogniwo gąsienicy, tak samo wgniecione szkło iluminatora sprawiły, że się zasępił. Ostrożnie zajrzał na pomost, poszedł do kabiny nawigacyjnej, wrócił do stolika, na którym leżała moja kamera filmowa. Dotknął kamery.
– Bliźniaczka – powiedział posępnie.
– Jak widzisz. I ja i ona urodziliśmy się wcześniej.
– Ty tylko ocknąłeś się wcześniej – nachmurzył się – a który z nas jest właściwy, jeszcze nie wiadomo. Ja to zresztą wiem.
– A może on ma rację? – pomyślałem. – Może to właśnie ja a nie on jest sobowtórem i zjawą? I któż to, u diabła jest w stanie rozstrzygnąć, skoro mamy nawet tak samo połamane paznokcie i tych samych kolegów ze szkoły? Nawet nasze myśli się dublują, nawet nasze uczucia, jeśli bodźce zewnętrzne są takie same.
Patrzyliśmy na siebie, jak gdybyśmy patrzyli w lustro. Ze też coś takiego mogło się zdarzyć.!
– Wiesz, o czym teraz myślę? – powiedział nagle.
– Wiem – odpowiedziałem. – Chodź, zobaczymy.
Wiedziałem, o czym pomyślał, bo i ja pomyślałem o tym samym. Skoro na lodzie stoją dwie „Charkowianki” i skoro nie wiadomo, która z nich wpadła w szczelinę lodową, to dlaczego obie mają rozbite iluminatory? A jeżeli obie wpadły w szczelinę, to jak się w takim razie z niej wydostały?
W milczeniu pobiegliśmy do wyrwy w skorupie firnu. Położyliśmy się na brzuchach, podczołgaliśmy się nad samą krawędź szczeliny lodowej i od razu wszystko zrozumieliśmy. Tylko jedna amfibia wpadła do szczeliny, były bowiem ślady upadku jednego tylko pojazdu. Ugrzęzła o jakie trzy metry poniżej krawędzi szczeliny, pomiędzy jej zbliżającymi się do siebie ścianami. Zobaczyliśmy także stopnie wyrąbane w lodzie zapewne przez Wano albo przez Ziernowa, przez tego z nich, który pierwszy zdołał się wydostać. A zatem druga „Charkowianka” zjawiła się już po katastrofie pierwszej. Ale kto w takim razie wyciągnął tę pierwszą? Przecież sama nie mogłaby się wydostać ze szczeliny.
Jeszcze raz spojrzałem w przepaść. Czerniała coraz to głębsza, złowieszcza, bezdenna. Wyszukałem kawałek lodu odłupany od krawędzi szczeliny, odkruszony zapewne kilofem, którym wyrąbywano schodki, i cisnąłem go w przepaść. Natychmiast zniknął z pola widzenia, ale nie usłyszałem upadku. Przemknęła mi przez głowę myśl – a gdyby tak zepchnąć tam i tego narzuconego mi sobowtóra? Podbiec, chwycić go za nogi…
– Nie wyobrażaj sobie, że to ci się uda – powiedział.
Zmieszałem się najpierw, potem zrozumiałem.
– Ty też o tym pomyślałeś?
– Oczywiście.
– No cóż, zmierzmy się. Któryś z nas powinien przecież zniknąć.
Staliśmy naprzeciw siebie, rozeźleni, zacietrzewieni, rzucaliśmy na śnieg jednakowe cienie. I nagle obydwu nam zachciało się śmiać.
– Farsa – powiedziałem. – Kiedy wrócimy do Moskwy, będą nas pokazywali w cyrku. Anochin do kwadratu.
– Dlaczego w cyrku? W Akademii Nauk. Nowy fenomen, coś jak różowe obłoki.
– Przecież jesteś przekonany, że nie ma żadnych różowych obłoków.
– Tak samo jak ty.
Spojrzałem na niebo i zamarłem. On również uniósł głowę i podobnie jak ja znieruchomiał z otwartymi ustami.
Na matowym błękicie nieba ukazał się różowy obłok. Jeden jedyny, nie miał sąsiadów ani towarzyszy podróży, był jak plama z wina na obrusie. Zbliżał się do nas niezmiernie powoli, bardzo nisko, znacznie niżej niż chmury burzowe i bynajmniej nie przypominał obłoku. Nie porównałbym go ze sterowcem. Najbardziej ze wszystkiego obłok ten przypominał kawałek rozwałkowanego na stolnicy ciemnoróżowego ciasta albo puszczony na niebo duży malinowy latawiec. Dziwnie podrygując, pulsując zniżał się skośnie ku ziemi jak gdyby był istotą żywą.
– Meduza – powiedział mój „dubler” powtarzając moją własną myśl – żywa, różowa meduza. Tyle że bez macek.
– Nie powtarzaj moich głupich myśli. To jest rzecz, a nie żywe stworzenie.
– Tak sądzisz?
– Podobnie jak ty. Przyjrzyj się uważniej.
– Ale czemu tak podryguje?
– Kłębi się. To przecież gaz albo para wodna. Zresztą może nie wodna. A może… pył – dorzuciłem bez przekonania.
Malinowy latawiec zatrzymał się dokładnie nad nami i zaczął się zniżać. Był o pięćset metrów od nas, nie wyżej. Jego rozedrgane krawędzie odchylały się ku dołowi i ciemniały. Latawiec przekształcał się w dzwon.
– Co za bęcwał ze mnie! – krzyknąłem, pomyślawszy o kamerze. – Przecież trzeba to sfilmować.
I rzuciłem się ku swojej „Charkowiance”. Sprawdzenie, czy kamera działa i czy kaseta z kolorowym filmem nie jest uszkodzona zajęło mi nie więcej niż minutę. Zacząłem filmować od razu, w otwartych drzwiach, potem zeskoczyłem na lód, obiegłem obie amfibie i znalazłem inne stanowisko do robienia zdjęć. I dopiero wtedy zauważyłem, że mój „alter ego” nie ma kamery, że stoi i niepewnie przygląda się mojej krzątaninie.
– Czemu nie filmujesz? – krzyknąłem, nie odrywając oka od wizjera.
– Nie… wiem. Coś mi nie pozwala… nie mogę.
– Co to znaczy: „nie mogę”?
– Nie mogę… tego wytłumaczyć.
Przyjrzałem mu się, zapominając nawet o napowietrznym zjawisku. Nareszcie jest między nami jakaś różnica, i to zasadnicza! A więc nie jesteśmy tak zupełnie identyczni. On przeżywa teraz coś, czego ja w ogóle nie odczuwam. Jemu coś przeszkadza, ja zaś czuję się zupełnie swobodnie. Nie namyślając się długo uchwyciłem go w kadr i sfilmowałem stojącego na tle bliźniaczej amfibii. Na moment zapomniałem nawet o różowym obłoku, ale on mi o nim przypomniał.
– Pikuje na nas!
Malinowy dzwon nie zniżał się już, ale po prostu spadał. Instynktownie odskoczyłem.
– Zwiewaj! – krzyknąłem.
Mój nowo narodzony bliźniak poruszył się wreszcie, nie pobiegł jednak, tylko jakoś tak dziwnie podreptał do swojej „Charkowianki”.
– Dokąd?! Zwariowałeś?!
Dzwon spadał wprost na niego, ale on mi nawet nie odpowiedział. Znów przywarłem do wizjera – nie mogłem przecież przegapić takich kadrów. Teraz nie czułem już nawet strachu. Żaden operator nigdy nie sfilmował czegoś takiego.
Obłok wyraźnie zmniejszył swoje rozmiary i pociemniał. Przypominał teraz odwrócony rozwinięty kielich olbrzymiego kwiatu tropikalnego. Dzieliło go od ziemi najwyżej jakie sześć albo siedem metrów.
– Uważaj! – krzyknąłem.
Zupełnie nie pamiętałem o tym, że on również jest zjawą a nie żywym człowiekiem, i gigantycznymi, niezwykłymi dla mnie skokami pobiegłem mu na pomoc. Jak się potem okazało i tak nie mógłbym mu pomóc, ale te skoki zmniejszyły dzielącą nas odległość o połowę. Jeszcze kilka takich skoków i znalazłbym się obok niego. Ale coś mnie powstrzymało, ba, nawet odrzuciło ku tyłowi, coś jak uderzenie fali albo podmuch huraganu. Omal nie przewróciłem się, ale utrzymałem się na nogach, nie wypuściłem nawet kamery z rąk. A niesamowity kwiat dotknął tymczasem ziemi i jego płatki, teraz już nie malinowe, ale purpurowe, przedziwnie pulsując okryły oba sobowtóry – amfibię i tego, który był mną. Jeszcze sekunda i dotknęły przyprószonego śniegiem lodu. Teraz obok mojej „Charkowianki” wznosił się dziwny purpurowy pagórek. Wyglądało, jakby się pienił czy też kipiał i otulała go zwiewna malinowa mgiełka. Coś, co przypominało wyładowania elektryczne, rozjarzało się w niej pozłocistymi iskierkami. Ciągle filmowałem starając się jednocześnie podejść jak najbliżej. Krok… jeszcze krok… jeszcze krok… Moje nogi w niezrozumiały sposób stawały się coraz cięższe, jak gdyby uginały się pode mną, przyciągane przez pole lodowe. Niewidzialny magnes tego pola zdawał się rozkazywać mi: „Stop! Ani kroku dalej!” Stanąłem więc.
Wzgórek odrobinę się rozjaśnił, nie był już purpurowy, znowu zrobił się malinowy i nagle lekko poderwał się do góry. Rozrósł się odwrócony kielich kwiatu, jego poróżowiałe brzegi powoli odchylały się ku górze. Dzwon przekształcał się znowu w latawca, zaś różowy obłok stał się grzybem gęstego skłębionego gazu unoszonym przez wiatr. Nie zabrał z ziemi niczego, w jego ulotnym kształcie nie widać było żadnych zagęszczeń, a jednak na polu lodowym stała teraz samotnie tylko moja „Charkowianka”. I jej zagadkowy sobowtór, i „drugi Anochin” zniknęli równie nagle, jak się pojawili. Tylko na śniegu widać było jeszcze ślady szerokich gąsienic, wiatr jednak już je zawiewał. Zniknął także „obłok”, skrył się gdzieś poza krawędzią ściany lodowej. Popatrzyłem na zegarek. Od chwili kiedy ocknąwszy się spojrzałem nań po raz pierwszy, minęły trzydzieści trzy minuty.