Niepoznawalni zgoła,
zmieszani z nami w tłumie…
To jeźdźcy znikąd jadą -
różowo śnieg się pali -
i długą kawalkadą
znikają w mroźnej dali…
Westchnął i popatrzył na mnie. Oczekiwał na wyrok.
– Nieźle – powiedziałem. – Da się zaśpiewać. Lecz skąd u mołojca ten smutek hiszpański? Skąd ten pesymizm? Cóż to, żałujesz im lodu? Zdejm mi lepiej te kataplazmy i tak już ich nie czuję.
Tolek zdarł z moich umęczonych pleców suche już kataplazmy i powiedział:
– Nawiasem mówiąc widziano je również w Arktyce.
– Kataplazmy?
– To wcale nie jest śmieszne.
– Pewnie, może nawet straszne?
– Może nawet straszne. Na Grenlandii także tną lód. Były komunikaty.
– No to co? Będzie cieplej.
– A jeżeli zabiorą z Ziemi cały lód? Z Arktyki, z Antarktydy, z gór i z oceanów?
– Ty się na tym lepiej znasz, jesteś przecież klimatologiem. Na Morzu Białym będziemy łowili sardynki, a na Grenlandii zasadzimy pomarańcze.
– Teoretycznie – westchnął. – Któż może wiedzieć, jakie będą praktyczne konsekwencje tego? Nikt. Zresztą nie chodzi o lodowce. Przeczytaj sobie lepiej przemówienie Thompsona. TASS podał je in extenso. – Wskazał plik gazet. – Twardy staruch. Dużo krwi nam napsuje – dodał. – Zresztą nie tylko mam. Nawiasem mówiąc wykorzystał naszą nazwę. Z raportu Lisowskiego: Horsemen from nowhere.
– Jeźdźcy znikąd. Ale to przecież ty wymyśliłeś? – przypomniałem sobie.
– Ale kto to spopularyzował?
Specjalny korespondent „Izwiestii” Lisowski, który razem z nami wrócił z Mirnego, był autorem artykułu o różowych obłokach, który obiegł całą prasę światową. Lisowski tak właśnie zatytułował swój artykuł: „Jeźdźcy znikąd”. Natomiast samą tę nazwę wymyślił rzeczywiście Tolek. To on, zobaczywszy ich z okna samolotu, zawołał: „Jeźdźcy, jak Boga kocham, jeźdźcy!”. „Ale skąd?” – zapytał ktoś. „A bo ja wiem? Znikąd”. A Lisowski natychmiast głośno powtórzył: „Jeźdźcy znikąd. Niezłe na tytuł”.
Nasz pasażerski odrzutowiec leciał wtedy z lodowego lotniska w Mirnym ku wybrzeżom Afryki Południowej. Lecieli nim wracający z zimowiska uczeni, a także kilku dziennikarzy. Mówiono oczywista o różowych obłokach, ale nie była to poważna rozmowa, raczej żartowano – słowem, była to taka sobie zwykła gadanina dla zabicia czasu.
Wygięte na kształt bumerangów różowe obłoki ukazały się nieoczekiwanie na tle białych strzępków wysokich chmur, cwałowały po tych chmurach i niknęły w nich niczym jeźdźcy w stepowych burzanach. Zresztą można je było porównać do czego, kto chciał – w oka mgnieniu zmieniały kształt. Sześć czy siedem z nich ruszyło w naszym kierunku, rozpłynęło się w różowe naleśniki, pociemniało i owinęło samolot niczym nieprzenikniony purpurowy kokon. Trzeba przyznać naszemu pilotowi, że ani drgnął na ten widok i prowadził nadal samolot, jak gdyby nic się nie stało – skoro jesteśmy wewnątrz kokonu, to polecimy dalej w kokonie!
Złowieszcza cisza zapadła w kabinie. Wszyscy czegoś oczekiwali, spoglądali na siebie lękliwie, nikt się nie odzywał. Czerwona mgła przesączała się już przez kadłub samolotu. Nikt nie mógł zrozumieć, jak to się dzieje. Wydawało się, że nie ma dla tej mgły żadnych materialnych przeszkód, albo też może ona sama jest niematerialna, jest tylko iluzją, istnieje tylko w naszej świadomości. Mgła ta wkrótce wypełniła całą kabinę, dziwny purpurowy półmrok okrył pasażerów siedzących przede mną i za mną. „Rozumiecie coś z tego?” – zapytał mnie Lisowski, który siedział obok mnie, po drugiej stronie przejścia. „Czy nie odnosicie wrażenia, że ktoś zagląda do waszego mózgu, patrzy przez was na wylot?” – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Przez chwilę milczał, zastanawiał się zapewne, czy aby nie zwariowałem ze strachu, a potem zacinając się zaczął mówić:
„N-nie, nie mam takiego wrażenia, a dlaczego o to pytacie?” „To po prostu mgła, wrażenia nic tu nie mają do rzeczy” – powiedział ktoś obok nas. Ja także nie odniosłem takiego wrażenia. To, co się działo w samolocie, ani trochę nie przypominało tego, co się zdarzyło w amfibii czy w namiocie. Wówczas czułem, że ktoś czy coś przegląda mnie niejako, nieodczuwalnie obmacuje, jak gdyby badał strukturę cząsteczkową mego ciała, jak gdyby liczył każdą z tych cząsteczek. Teraz nie miałem takiego wrażenia. Otaczała mnie po prostu rozsnuta po całej kabinie mgła, coś jak podbarwione karminem powietrze, nieprzejrzysta jak mętna woda w bańce, ani ciepła, ani zimna, nie drażniąca oczu ani nozdrzy, nieodczuwalna. Opływała mnie nie dotykając mojej skóry i powoli tajała czy też wyparowywała. Niebawem mogłem już dojrzeć własne ręce, ubranie, obicia foteli i siedzących koło mnie pasażerów. Z tyłu dobiegło mnie czyjeś pytanie: „Jak długo to trwało? Nie patrzyliście na zegarek?”. I odpowiedź: „Nie, nie spojrzałem, nie wiem”. Ja także nie wiedziałem, może trwało to trzy minuty, może dziesięć.
I właśnie wtedy zobaczyliśmy coś znacznie straszniejszego. Spróbujcie zmrużyć oczy, mocno zaciskając powieki – wyda się wam, że przedmiot, na który patrzycie, zaczyna się rozdwajać – wygląda to tak, jak gdyby oddzielała się odeń jego kopia, kopia ta odpływa gdzieś na bok. Coś takiego właśnie stało się z całym wnętrzem samolotu, ze wszystkim, co się znajdowało w naszym polu widzenia. Widziałem jak najwyraźniej – a potem miałem się dowiedzieć, że to samo widzieli wszyscy – jak od naszej kabiny wraz ze wszystkim, co zawierała, oddzielił się jej duplikat z podłogą, oknami, fotelami i pasażerami, oddzielił się, uniósł się na jakie pół metra i odpłynął w bok. Zobaczyłem siebie samego, trzymającego gitarę Tolka, Lisowskiego, widziałem, jak Lisowski próbował uchwycić swoją odpływającą kopię, ale uchwycił tylko powietrze, zobaczyłem już nie wnętrze naszej kabiny, tylko zewnętrzną ścianę samolotu, widziałem, jak ta ściana przeniknęła przez ścianę rzeczywistą, jak podążyło potem za nią skrzydło przechodzące przez nas niczym gigantyczny cień samolotu i jak wszystko zniknęło, jak gdyby rozpłynęło się w powietrzu. A jednak nie zniknęło, nie rozpłynęło się. Rzuciliśmy się do okien i zobaczyliśmy taki sam samolot jak nasz; leciał obok naszego, był wierną kopią naszego i nie był bynajmniej iluzją, czego dowiódł bystrzejszy od pozostałych Lisowski, który mimo wszystko zdążył zrobić zdjęcie. Na tym publikowanym wszędzie zdjęciu był duplikat naszego odrzutowca sfotografowany w locie z odległości dziesięciu metrów.
Niestety, to co zaszło później, nie zostało przez nikogo sfotografowane – nie zdążyliśmy. Wszystko stało się i skończyło błyskawicznie. Samolot-sobowtór znalazł się nagle w znanym nam malinowym kokonie kokon wyprężył się, spurpurowiał, potem znowu zrobił się fioletowy, roztajał. Nie zostało nic – nie było ani samolotu, ani kokonu.
Pamiętam, że z kabiny pilotów wyszedł pierwszy pilot i nieśmiało zapytał: „Czy może ktoś z towarzyszy byłby w stanie wyjaśnić nam, co się stało?”. Nikt się nie odezwał, pierwszy pilot odczekał chwilę, a potem z uśmiechem, który nie miał być dla nas komplementem powiedział: „Cóż to, towarzysze uczeni? Jakiś nie dający się wyjaśnić fenomen? Cud? Cudów przecież nie ma”. „Okazuje się, że się zdarzają” – odpowiedział mu ktoś. Wszyscy się roześmiali. A wtedy Lisowski zapytał: „Może towarzysz Ziernow nam to wyjaśni?” „Nie jestem bogiem ani wyrocznią delficką” – burknął w odpowiedzi Ziernow. „Czy mogę tak napisać?” – zjadliwie zapytał Lisowski. „Możecie tak napisać” – uciął Ziernow i zamilkł.
Zaczął ze mną o tym rozmawiać po wylądowaniu w Karaczi, kiedy obu nam udało się przedrzeć przez tłum dziennikarzy, którzy wylegli na powitanie samolotu – okazało się, że nasz radiotelegrafista jeszcze z powietrza nadał depeszę o tym, co zaszło. Podczas gdy dziennikarze uzbrojeni w aparaty fotograficzne i kamery filmowe obiegli załogę samolotu, ja i Ziernow zdołaliśmy się niepostrzeżenie przemknąć do bufetu i z rozkoszą zamówiliśmy coś zimnego. Pamiętam, że o coś Ziernowa zapytałem. Nie odpowiedział mi. Potem, jak gdyby odpowiadając nie na moje pytanie, ale na jakieś prześladujące go myśli, powiedział: