Литмир - Электронная Библиотека

Martin wyprostował swe dwumetrowe ciało koszykarza.

– Czy próbował pan strzelać, kiedy stało się dla pana jasne, że „obłok” ma agresywne zamiary?

– Strzelałem, sir. Oddałem dwie serie pociskami świetlnymi.

– Z jakim wynikiem?

– Bez żadnego wyniku, sir. To było tak, jak gdybym strzelił śrutem do lawiny śnieżnej.

– A gdyby miał pan inne uzbrojenie? Powiedzmy – miotacz ognia albo napalm?

– Trudno mi powiedzieć, sir.

– Może pan usiąść, Martin. I proszę się na mnie nie gniewać, próbowałem tylko wyjaśnić pewne niejasne dla mnie fragmenty oświadczenia pana Ziernowa. Dziękuję panom za wyjaśnienie.

Atak admirała rozwiązał języki innym. Posypały się pytania jedno za drugim, niczym na konferencji prasowej.

– Użył pan sformułowania: „obłoki przerzucają masy lodowe w przestrzeń”. W jaką przestrzeń? Do atmosfery czy też w przestrzeń kosmiczną?

– Jeżeli do atmosfery, to w jakim celu? Co za pożytek z lodu wprowadzonego do atmosfery?

– Czy ludzkość może się zgodzić na zabieranie z Ziemi lodu w takiej ilości?

– A komu w ogóle są potrzebne lodowce Ziemi?

– Co się stanie z kontynentem pozbawionym płaszcza lodowego? Czy podniesie się poziom wody w oceanie światowym?

– Czy klimat ulegnie zmianie?

– Nie wszystko naraz, towarzysze – błagalnie rozłożył ręce Ziernow. – Spróbujmy po kolei. W jaką przestrzeń? Sądzę, że w przestrzeń kosmiczną. Lodowce w zasięgu atmosfery ziemskiej mogą się przydać jedynie glacjologom. Jakże mógłby się podnieść poziom wody w oceanie światowym, skoro ilość wody się nie zwiększyła? Pytanie stosowne na lekcji geografii, w klasie, no powiedzmy, piątej. Pytanie dotyczące klimatu także mogłoby się znaleźć w podręczniku szkolnym.

– Jaka jest, waszym zdaniem, najbardziej prawdopodobna struktura „obłoku”? Odniosłem wrażenie, że jest to gaz.

– Myślący gaz – zachichotał ktoś. – A to z jakiego podręcznika?

– Jesteście fizykiem? – zapytał Ziernow.

– Powiedzmy.

– Powiedzmy zatem, że to właśnie wy napiszecie ten podręcznik.

Wstał korespondent „Izwiestii”. Znałem go.

– W jakiejś fantastycznonaukowej powieści zdarzyło mi się czytać o przybyszach z Plutona. Nawiasem mówiąc, wylądowali również na Antarktydzie. Czy uważacie to za możliwe?

– Nie wiem. Przecież ani słowem nic wspomniałem o Plutonie.

– Powiedzmy, że nie z Plutona. Powiedzmy, że w ogóle skądś z kosmosu. Z jakiegokolwiek układu słonecznego. Po cóż mieliby latać po lód aż na Ziemię? Na sam koniec naszej galaktyki. We wszechświecie jest lodu pod dostatkiem, można by go było znaleźć gdzieś bliżej.

– Bliżej czego? – zapytał Ziernow z uśmiechem.

Podziwiałem go. Pod gradem pytań nie zatracił ani humoru, ani spokoju. Nie był autorem odkrycia naukowego, ale tylko przypadkowym świadkiem unikalnego, niewyjaśnionego fenomenu, o którym wiedział nie więcej niż każdy inny widz mojego filmu. Ale sala Tlie wiedzieć czemu najwyraźniej zapominała o tym, on zaś niezmordowanie odpowiadał na każdą replikę.

– Lód to woda – powiedział tonem zmęczonego pod koniec lekcji nauczyciela – związek bynajmniej nie tak często spotykany nawet w naszym układzie planetarnym. Nie wiemy, czy jest woda na Wenus, na Marsie jest jej bardzo mało, na Jowiszu i na Uranie nie ma jej w ogóle. A i we wszechświecie nie znajduje się bynajmniej tak wiele lodu ziemskiego pochodzenia. Niechże mnie poprawią nasi astronomowie, jeśli się omylę, ale o ile pamiętam lód kosmiczny to głównie zamarznięte gazy, amoniak, metan, dwutlenek węgla, azot.

– Czemu nikt nie pyta o sobowtóry? – szepnąłem do Tolka. I w tejże chwili profesor Kiedrin przypomniał sobie o mnie.

– Chciałbym zadać pytanie Anochinowi. Czy kontaktowaliście się ze swoim sobowtórem, czyście z nim rozmawiali? Jeśli tak, to ciekawe o czym?

– Rozmawialiśmy dość dużo, o różnych rzeczach – powiedziałem.

– Czy zauważyliście jakąkolwiek różnicę, choćby czysto zewnętrzną, choćby w jakichś drobiazgach, w niepozornych szczegółach? Mam na myśli różnicę między wami oboma?

– Nie, żadnej. Nawet nasza krew była identyczna. – Opowiedziałem o mikroskopie.

– A pamięć? Wspomnienia z dzieciństwa, z młodości? Nie sprawdzaliście tego?

Opowiedziałem także i o tym, co pamiętaliśmy. Nie mogłem zrozumieć, do czego profesor zmierza. Ale sam to zaraz wyjaśnił:

– W takim razie pytanie admirała Thompsona, pytanie bardzo niepokojące, nawet przerażające, powinno zaniepokoić także i nas. Skoro ludzie-sobowtóry nadal będą się pojawiali, skoro pojawią się, że tak powiem, nieunicestwione sobowtóry, to w jaki sposób zdołamy odróżnić człowieka od jego modelu? A także w jaki sposób oni będą odróżniać sami siebie? Chodzi tu, jak mi się wydaje, nie tylko o absolutne podobieństwo, ale także o wewnętrzne przekonanie każdego, że to właśnie on jest tym prawdziwym a nie tym zsyntetyzowanym.

Przypomniałem sobie moje spory z moim nieszczęsnym „dublerem” i zmieszałem się. Wyręczył mnie Ziernow.

– Jest tu pewien ciekawy szczegół – powiedział Ziernow. – Sobowtóry pojawiają się zawsze po takim samym śnie. Człowiek ma wrażenie, że pogrąża się w czymś czerwonym czy też malinowym, a niekiedy fioletowym, ale zawsze gęstym i chłodnym jak galareta albo kisiel. Ta niewyjaśniona substancja wypełnia całego człowieka, jego wnętrzności i wszystkie naczynia. Nie mogę stwierdzić z całą stanowczością, że rzeczywiście je wypełnia, ale w każdym razie człowiek odnosi takie wrażenie. Nie może się poruszyć, jest jak gdyby sparaliżowany i zaczyna się czuć podobnie jak człowiek, który znajduje się w stanie hipnozy – wydaje mu się, że ktoś niewidzialny zagląda do jego mózgu, widzi każdą komórkę jego ciała. Potem ta szkarłatna ciemność znika, powraca jasność myśli i swoboda ruchów, człowiek sądzi, że przyśnił mu się po prostu bezsensowny i straszny sen. A po pewnym czasie pojawia się sobowtór. Człowiek zdążył już wszakże po przebudzeniu coś zrobić, pomyśleć o czymś, z kimś porozmawiać. Sobowtór o tym nie wie. Anochin obudziwszy się zobaczył nie jedną, ale dwie „Charkowianki”, z których każda miała tak samo wgniecioną przednią szybę i tak samo zespawaną gąsienicę. Dla jego sobowtóra to były odkrycia. Pamiętał bowiem tylko to, co pamiętał sam Anochin, zanim się zapadł w szkarłatną ciemność. Analogiczne różnice dadzą się zauważyć także ł w pozostałych przypadkach. Diaczuk po przebudzeniu ogolił się i zaciął się przy tym w policzek. Sobowtór, który go odwiedził, nie miał takiej ranki. Czocheli położył się spać mocno podchmielony po wypiciu szklanki spirytusu, wstał zaś zupełnie trzeźwy, z pełną jasnością umysłu. Sobowtór zaś zjawił się przed nim z trudem utrzymując się na nogach, miał zmętniało oczy, był zupełnie pijany – Wydaje mi się, że właśnie ten okres, a ściślej – działanie człowieka po przebudzeniu się ze „szkarłatnego snu” w wątpliwych wypadkach zawsze umożliwią odróżnienie oryginału od kopii.

– Czy wam również przyśnił się taki sen? – zapytał ktoś.

– Tak.

– Ale nie miał pan sobowtóra?

– To mnie właśnie niepokoi. Dlaczego jestem wyjątkiem?

– Nie jesteście wyjątkiem – odpowiedział Ziernowowi jego własny głos.

Ten, który to powiedział, stał w końcu sali, za wszystkimi, nieomal w drzwiach i ubrany był nieco inaczej niż Ziernow. Ziernow miał na sobie szary wizytowy garnitur, zaś ów nowy Ziernow był w starym ciemnozielonym swetrze, takim, jaki nosił Ziernow podczas wyprawy. Nieznajomy miał na sobie również watowane spodnie Ziernowa i futrzane buty kanadyjskie, na które z zazdrością spoglądałem w czasie naszej podróży. Czy zresztą można go było uznać za nieznajomego? Nawet ja, który spędziłem z Ziernowem tyle dni, nie mogłem teraz odróżnić obu Ziernowów. Jeśli ten, który stał na mównicy, był Ziernowem, to w drzwiach stała idealna jego kopia.

Sala jęknęła, część obecnych wstała i przyglądała się w osłupieniu to jednemu, to drugiemu Ziernowowi, pozostali siedzieli z rozdziawionymi po dziecinnemu ustami. Kiedrin oglądał z zainteresowaniem sobowtóra, na wąskich wargach amerykańskiego admirała pojawił się złośliwy uśmiech – był on, jak się wydaje, zadowolony z tak nieoczekiwanego potwierdzenia jego niepokojów.

12
{"b":"107059","o":1}