Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Udało nam się zebrać jeden czytelny odcisk. W miejscowych i stanowych kartotekach nic nie było, więc wysłany został do FBI. Też nic nie znaleźli. Jednak, dziwna sprawa. Nie wiem, co mnie do tego skłoniło, może dlatego że wiem, że pani tam pracuje. Jeden gość z biura zaproponował, że może sprawdzilibyśmy w kartotekach policji kanadyjskiej. Pomyślałem sobie, a co tam, czemu nie. Niech mnie diabli, jeżeli to nie Kanadyjka.

– I czegoś się o niej dowiedzieliście?

– Chwileczkę.

Zaskrzypiały sprężyny i zaszeleścił papier.

– Dostaliśmy to dziś wieczorem. Nazywa się Jennifer Cannon. Biała. Wzrost sto sześćdziesiąt dwa centymetry. Sześćdziesiąt pięć kilogramów. Brązowe włosy. Oczy zielone. Panna. Ostatni raz widziano ją… – Liczył przez chwilę. -…dwa lata, trzy miesiące temu.

– Skąd pochodzi?

– Zobaczmy. – Cisza. – Calgary. Gdzie to jest?

– Na zachodzie. Kto zgłosił zaginięcie?

– Sylvia Cannon. Adres w Calgary, to na pewno będzie matka. Dałam mu numer pagera Ryana i poprosiłam, by do niego zadzwonił.

– Kiedy będzie pan z nim rozmawiał, proszę mu powiedzieć, by do mnie przedzwonił. Jeżeli nie będzie mnie tutaj, to będę w domu.

Włożyłam kości z Murtry do pudełka i zamknęłam je na klucz w szafce. Potem zebrałam dyskietkę, formularz sprawy, raport Hardawaya z autopsji wraz ze zdjęciami i mój raport do teczki, zamknęłam laboratorium i wyszłam.

* * *

Campus był pusty, noc cicha i wilgotna. Spece od prognozy pogody powiedzieliby, że niezwykle ciepła. Mocno pachniało świeżo skoszoną trawą i nadciągającym deszczem. Z oddali dobiegł odgłos grzmotu i wyobraziłam sobie burzę, jak idzie przez góry Smocze albo Piemont.

Po drodze do domu wstąpiłam po coś na wynos do Selwyn Pub. Wracających z pracy było już o tej porze niewielu, a młodzież z Oueens College jeszcze nie zdążyła zająć terenu na resztę wieczoru. Sarge, współwłaściciel, z pochodzenia Irlandczyk, siedział na swoim ulubionym stołku w rogu i rozprawiał o sporcie i polityce, podczas gdy barman Neal zajmował się nalewaniem piwa z beczki. Sarge bardzo chciał podyskutować o karze śmierci, a raczej wyrazić swoją opinię na ów temat, ale nie byłam w nastroju. Wzięłam swojego cheeseburgera i wyszłam.

Pierwsze krople spadły na magnolie, kiedy wkładałam klucz do drzwi. Powitało mnie jedynie tykanie zegara.

Ryan zadzwonił przed dziesiątą.

Sylvia Cannon nie mieszkała pod adresem podanym w raporcie osoby zaginionej od ponad dwóch lat. Ani pod tym, który podała na poczcie i pod który miała być wysyłana korespondencja.

Sąsiedzi nie pamiętali żadnego męża, tylko tę jedną córkę. Według nich Sylvia była osobą cichą i raczej stroniącą od ludzi. Nikt nie wiedział, gdzie pracowała ani gdzie pojechała. Jedna kobieta uważała, że gdzieś blisko mieszkał jej brat. Wydział policji w Calgary usilnie jej szukał.

Leżąc już w łóżku wsłuchiwałam się w ciężkie krople deszczu padające na dach i na liście. Burza grzmiała i rozświetlała błyskawicami niebo i na jego tle sylwetkę Sharon Hali. Wentylator na suficie przywiał chłód nocy i zapach petunii i mokrej osłony na okno.

Uwielbiam burze. Kocham surową siłę całego ich spektaklu: Hydromechanika! Woltaż! Uderzenie! Matka Natura ma swoje dominium i wszyscy czekają na jej zachcianki.

Podziwiałam show, a potem wstałam i podeszłam do okna. Zasłona była mokra i na parapecie już zebrała się woda. Zamknęłam lewe okno na zasuwę i trzymając prawe skrzydło odetchnęłam głęboko. Burza wywołała lawinę wspomnień z dzieciństwa. Letnie noce. Robaczki świętojańskie. Spanie razem z Harry na werandzie u babci.

Skup się na tym, powiedziałam do siebie. Wsłuchaj się w te wspomnienia, a nie w głosy zmarłych wypełniające twój umysł.

Pojawiła się błyskawica, wstrzymałam oddech. Czy coś nie poruszyło się pod płotem?

Kolejny błysk.

Wpatrywałam się, ale nic nie widziałam.

Czy to możliwe, że to tylko moja wyobraźnia?

Starałam się cokolwiek zobaczyć w ciemnościach. Zielony trawnik i żywopłot. Szare alejki. Blade petunie na ciemnym tle sosnowych pni i bluszczu.

Nic się nie ruszało.

Świat znowu pojaśniał i głośny trzask przerwał ciszę nocy.

Z krzaków wyskoczył biały kształt i przebiegł przez trawnik. Zniknął, zanim mogłam go zidentyfikować.

Bicie serca czułam aż w głowie. Odchyliłam okno i oparłam się o jego osłonę, wpatrując się w miejsce, gdzie zniknął. Deszcz kompletnie zmoczył mi szlafrok i na całym ciele miałam gęsią skórkę.

Cała się trzęsłam, ale nie przestałam wypatrywać.

Nic się nie ruszało.

Zapomniałam o oknie i zbiegłam ze schodów. Właśnie miałam otworzyć tylne drzwi, kiedy zadzwonił telefon i serce podeszło mi do gardła.

O Boże. Co znowu?

Chwyciłam słuchawkę.

– Przepraszam, Tempe.

Spojrzałam na zegarek.

Za dwadzieścia druga.

Dlaczego moja sąsiadka do mnie dzwoni?

– …on musiał tam wejść w środę, kiedy tam sprzątałam. Wie pani, tam nic nie ma. Właśnie tam byłam, chciałam sprawdzić, ta burza, a on wyskoczył. Wołałam, ale uciekł. Pomyślałam, że powinnam pani powiedzieć…

Upuściłam słuchawkę, otworzyłam kuchenne drzwi i wybiegłam na zewnątrz.

– Bird, tu jestem – zawołałam. – Chodź, kotku. Zeszłam z patio. Moje włosy natychmiast zrobiły się mokre, a koszula przylgnęła do ciała jak mokra chusteczka z papieru.

– Birdie! Jesteś tam?

Kolejna błyskawica oświetliła ścieżki, krzewy, ogródki i budynki,

– Birdie! – krzyczałam. – Bird!

Ciężkie krople deszczu padały na liście nad moją głową.

Krzyknęłam jeszcze raz.

Nic.

Wołałam go po imieniu, raz za razem, wariatka grasująca na terenie Sharon Hill. Po chwili nie mogłam opanować drżenia.

I wtedy go dostrzegłam.

Krył się pod krzakiem, ze spuszczoną głową, uszami ustawionymi do przodu pod dziwnym kątem. Futerko miał mokre i zmierzwione, prześwitywała przez nie blada skóra, jak pęknięcia na starym obrazie.

Podeszłam do niego i kucnęłam. Wyglądał tak, jakby ktoś go w czymś zamoczył i wytarzał w sosnowych igłach, kawałkach kory i zadeptanej roślinności, które okleiły jego głowę i grzbiet.

– Bird? – Mówiłam cicho, wyciągając ku niemu ręce.

Podniósł głowę i przyjrzał mi się okrągłymi, żółtymi oczami. Znowu błysnęło. Kot wstał, wygiął grzbiet i wydał swoje “mrrrrp”. Wyciągnęłam ku niemu ręce.

– Chodź, Bird. – wyszeptałam.

Zawahał się, ale podszedł do mnie, połasił się do mojego uda i powtórzył “mrrrrrp”.

Wzięłam go na ręce, mocno przytuliłam i biegiem wróciłam do kuchni. Z przednimi łapkami na moim ramieniu, przywarł do mnie jak mała małpka do swojej mamy. Przez przemoczony szlafrok czułam na skórze jego pazurki.

Dziesięć minut później kończyłam go wycierać. Biała sierść była na kilku ręcznikach i unosiła się w powietrzu. Ani razu nie zaprotestował.

Zjadł miskę jedzenia i cały spodek lodów waniliowych, nim zaniosłam go do łóżka. Wczołgał się pod kołdrę i wyciągając łapy przytulił się do mojej nogi. Przeciągnął się i poczułam, jak napina całe ciało, potem ułożył się na materacu. Jego sierść była nadal wilgotna, ale już o tym nie myślałam. Mój kot wrócił.

– Kocham cię, Bird – rzuciłam w noc.

Usnęłam przy dźwiękach stłumionego kociego mruczenia i bębniącego deszczu.

61
{"b":"101657","o":1}