Ta ofiara była nieco młodsza, mogła być przed dwudziestką albo nieco po.
Aby ustalić pochodzenie, wróciłam do czaszki. Klasyczny układ w środkowej części twarzy, zwłaszcza nos: wysokie sklepienie między oczami, wąskie wejście, wydatna część dolna i grzbietowa.
Wykonałam kilka pomiarów, później chciałam porównać je ze statystyką, ale i tak już wiedziałam, że to była biała kobieta.
Zmierzyłam kości długie, wprowadziłam dane do komputera i przejrzałam pliki porównawcze. Właśnie wpisywałam pomiary do formularza, kiedy zadzwonił telefon.
– Jeżeli zostanę tu jeszcze jeden dzień, to zupełnie cofnę się językowo – usłyszałam głos Ryana.
– To łap autobus na północ.
– Myślałem, że po prostu taka jesteś, ale teraz widzę, że to nie twoja wina.
– Nie można pozbyć się własnych korzeni.
– No.
– Dowiedziałeś się czegoś?
– Dziś rano widziałem świetną naklejkę na zderzaku.
Bez komentarza.
– Jezus cię kocha. Wszyscy inni mają cię za dupka.
– Dzwonisz do mnie, żeby mi o tym powiedzieć?
– To była naklejka na zderzaku.
– Jesteśmy mocno religijni, jak widać.
Spojrzałam na zegarek. Kwadrans po drugiej. Zdałam sobie sprawę, że jestem strasznie głodna i sięgnęłam po banana i ciasto, które zabrałam z domu.
– Poobserwowałem trochę gniazdko Doma. I nic. W czwartek rano troje wiernych wsiadło do furgonetki i odjechali. Poza tym nikt ani nie wyjeżdżał, ani nie przyjeżdżał.
– A Kathryn?
– Jej nie widziałem,
– Sprawdziłeś tablice rejestracyjne?
– Tak, szefie. Obie furgonetki są zarejestrowane na Doma Owensa na adres Adier Lyons.
– Czy on ma prawo jazdy?
– Wydane przez stan Palmetto w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym. Żadnej wzmianki, że to kontynuacja. Najwyraźniej wielebny przyszedł wtedy, bo właśnie zdał egzamin. Ubezpieczenie płaci na czas. Gotówką. Żadnych opóźnień. Żadnych aresztowań czy wezwań do sądu.
– Inne rachunki? – Starałam się nie szeleścić celofanem.
– Telefon, elektryczność i woda. Te też płaci gotówką.
– Ma numer ubezpieczenia?
– Przyznany w osiemdziesiątym siódmym. Ale nie ma nic o żadnych wpłatach czy prośbach o zasiłek.
– Osiemdziesiąty siódmy? To co robił wcześniej?
– Ciekawe pytanie, doktor Brennan.
– A poczta?
– Oni z nikim nie korespondują. Dostają zwykłe ulotki, jak każdy, i rachunki, to wszystko. Owens nie ma skrytki pocztowej, ale mogłoby być coś pod innym nazwiskiem. Poobserwowałem trochę pocztę, ale nie rozpoznałem nikogo z nich.
W drzwiach pojawił się student, ale potrząsnęłam głową.
– A co z odciskami na twoich kluczach?
– Wszystkie śliczne, ale pudło. Dom Owens to grzeczny chłopiec.
Zapadła między nami krótka cisza.
– Tam mieszkają dzieci. Co z opieką społeczną?
– Niezła jesteś, Brennan.
– Dużo czasu spędzam oglądając telewizję.
– I to sprawdziłem. Jakieś półtora roku temu dzwoniła tam ich sąsiadka, pani Joseph Espinoza, niespokojna o dzieci. Wysłali więc pracownika. Czytałem raport. Zastała czysty dom, uśmiechnięte i dobrze odżywione dzieci, wszystkie poniżej wieku szkolnego. Nie widziała powodu do interwencji, ale zaleciła następną wizytę za pół roku. Nie miała miejsca.
– Rozmawiałeś z tą sąsiadką?
– Nie żyje.
– A co z posiadłością?
– No, jest jedna rzecz… Minęło kilka sekund.
– Tak?
– Całe środowe popołudnie przeglądałem akty własności i księgi podatkowe.
Znowu zamilkł.
– Chcesz mnie wkurzyć? – podsunęłam.
– To miejsce posiada barwną przeszłość. Czy wiesz, że w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia powstała tam szkoła i pozostała aż do końca wieku? Jedna z pierwszych szkół finansowanych z funduszy publicznych w Ameryce Północnej tylko dla czarnych uczniów.
– O tym nie wiedziałam. – Otworzyłam dietetyczną colę.
– A Baker miał rację. Od lat trzydziestych aż do siedemdziesiątych to był obóz rybacki. Kiedy właścicielka umarła, przeszło to na własność jej krewnych mieszkających w Georgii. Chyba nie lubili owoców morza. Albo mieli dosyć płacenia podatków za posiadłość. W końcu sprzedali ją w osiemdziesiątym ósmym.
Tym razem go nie poganiałam.
– Kupującym był niejaki J.R. Guillion.
Przez ułamek sekundy nie potrafiłam skojarzyć nazwiska z osobą.
– Jacques Guillion?
– Oui, madame.
– Ten sam Jacques Guillion? – Powiedziałam to tak głośno, że przechodzący korytarzem student spojrzał na mnie.
– Prawdopodobnie. Podatki płaci…
– Czekiem z Citicorp w Nowym Jorku.
– Tak jest.
– Jasna cholera.
– Świetnie to ujęłaś.
Byłam nieco wytrącona z równowagi. Właściciel posiadłości na Adler Lyons posiadał też spalony dom w St-Jovite.
– Rozmawiałeś z nim?
– Monsieur Guillion nadal jest niedostępny.
– Co?
– Nie został odnaleziony.
– Niech to diabli. Naprawdę istnieje jakiś związek.
– Na to wygląda.
Zaterkotał dzwonek.
– Jeszcze jedno.
Korytarz zaludnił się studentami przechodzącymi na kolejne zajęcia.
– Z czystej przekory wysłałem dane do Teksasu. Nie mają nic na temat wielebnego Owensa, ale zgadnij, kto tam jest ranczerem?
– Nie!
– Monsieur J.R. Guillion. Dwa akry w hrabstwie Fort Bend. Podatki płaci…
– Czekami bankowymi!
– Pójdę tą drogą, ale teraz tamtejszy szeryf też trochę się porozgląda. I żandarmeria postara się wykurzyć Guilliona z kryjówki. Zostanę tu jeszcze kilka dni i przycisnę Owensa.
– Poszukaj Kathryn. Dzwoniła do mnie, ale znowu mnie nie zastała. Ona na pewno coś wie.
– Znajdę ją, jeżeli tu jest.
– Może jej coś grozić.
– Dlaczego tak sądzisz?
Chciałam mu opowiedzieć o mojej ostatniej rozmowie dotyczącej sekt, ale to było tylko zbieranie informacji i nie byłam pewna, czy miało to cokolwiek wspólnego ze sprawą. Nawet jeżeli Dom Owens był liderem jakiejś sekty, nie miał takiej charyzmy jak Jim Jones, tego byłam pewna.
– Nie wiem. Mam takie przeczucie. Wydawała się podenerwowana, kiedy dzwoniła.
– Panna Kathryn wywarła na mnie wrażenie niezbyt bystrej.
– Jest po prostu inna.
– A ta jej przyjaciółka El też nie jest chyba za bardzo inteligentna… Co tak przycichłaś?
Zawahałam się, ale opowiedziałam mu o mojej przygodzie.
– Skurwysyn. Przykro mi, Brennan. Bardzo lubiłem tego kociaka. Domyślasz się, kto to mógł zrobić?
– Nie.
– Dostałaś jakąś ochronę?
– Często patrolują sąsiedztwo. Jest okej.
– Nie chodź po zmroku.
– Dziś rano przysłali szczątki z Murtry. Mam dużo pracy w laboratorium.
– Jeżeli to ma jakiś związek z narkotykami, to możesz się narażać jakimś oprychom.
– Odkryłeś Amerykę, Ryan. – Wrzuciłam skórkę od banana i opakowanie od ciasta do śmieci. – Obie ofiary to były młode, białe, kobiety, jak przypuszczałam.
– Niezbyt pasuje do handlarzy narkotykami.
– No nie.
– Ale nie możemy tego wykluczyć. Niektórzy z tych facetów używają, kobiety jak prezerwatywy. Te młode damy mogły się znaleźć w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze.
– Zgadzam się.
– Przyczyna śmierci?
– Jeszcze nie skończyłam.
– Do roboty, tygrysie. Ale pamiętaj, że będziemy cię potrzebować w sprawie z St-Jovite, kiedy dostanę tych drani.
– Jakich drani?
– Jeszcze nie wiem, ale ich dostanę.
Rozłączyliśmy się i zapatrzyłam się na mój raport. Potem wstałam i przeszłam się po laboratorium. Potem usiadłam. Potem znowu się przeszłam.
Przed oczami wciąż miałam obrazy z St-Jovite. Białe ciała dzieci, z powiekami i paznokciami w kolorze bladego błękitu. Przestrzelona czaszka. Podcięte gardła, ręce pokryte ranami zadanymi, kiedy ofiara chciała się bronić. Zwęglone ciała, z poskręcanymi i wykrzywionymi kończynami. Co łączyło, śmierci w Quebecu z miejscem na wyspie Świętej Heleny? Dlaczego właśnie dzieci i delikatne kobiety? Kim był Guillion? Co było w Teksasie? W jaką to potworność wplątała się Heidi i jej rodzina?