– Kościół Szatana w San Francisco.
– Zgadza się. Ale to są małe, maleńkie grupy. Większość “satanistów” – w powietrzu wzięła słowo w cudzysłów – to prawdopodobnie tylko białe dzieciaki ze średniej klasy bawiące się w wyznawanie szatana. Od czasu do czasu posuwają się nieco za daleko i demolują kościelne cmentarze i torturują zwierzęta, ale raczej zajmują się rytuałami i wybierają się na wycieczki śladami legend.
– Wycieczki śladami legend?
– Tak to określają socjolodzy. Odwiedzanie strasznych miejsc, jak cmentarze albo domy, w których straszy. Rozpalają ogniska, opowiadają historie o duchach, zaklinają, trochę demolują. To wszystko. Potem, kiedy policja znajduje graffiti, przewrócony nagrobek, wygaszone ognisko, może zdechłego kota, stwierdzają, że lokalna młodzież należy do sekty. Prasa zaczyna o tym pisać, księża podnoszą alarm i nowa legenda zaczyna krążyć.
Jak zawsze była bardzo spokojna, ale teraz jej nozdrza drgały, kiedy mówiła, zdradzając napięcie, jakiego jeszcze u niej nie widziałam. Czekałam, co jeszcze powie.
– Moim zdaniem zagrożenie ze strony satanizmu jest bardzo przesadzone. Kolejny wywrotowy mit, jakby powiedzieli twoi koledzy.
Nagle i bez ostrzeżenia podniosła głos, aż podskoczyłam.
– David! To ty?
Ja nie usłyszałam ani jednego dźwięku.
– Tak, proszę pani. – Głos był stłumiony. W drzwiach pojawiła się wysoka postać, której twarz całkowicie zakrywał kaptur kurtki i ogromny szalik okręcony dokoła szyi.
– Przepraszam na minutę.
Wstała i zniknęła za drzwiami. Nie słyszałam, o czym mówili, ale on był poruszony, a jego głos to wznosił się, to opadał, jak płacz dziecka. Jeannotte często mu przerywała. Wtrącała się na krótko, a jej głos był tak stały, jak jego zmienny. Zrozumiałam tylko jedno słowo. “Nie”. Powtórzyła je kilka razy.
Nagle zapadła cisza. Chwilę później Jeannotte wróciła, ale już nie usiadła.
– Ci studenci – westchnęła, śmiejąc się i potrząsając głową.
– Niech zgadnę. Potrzebuje więcej czasu na dokończenie swojej pracy.
– Nic się nie zmienia. – Spojrzała na zegarek. – Cóż, Tempe, mam nadzieję, że pomogłam ci w twojej pracy. Będziesz uważać na te dzienniki? One są bardzo cenne. – Najwyraźniej się ze mną żegnała.
– Oczywiście. Zwrócę je najpóźniej w poniedziałek. – Wstałam, włożyłam materiały do teczki i sięgnęłam po kurtkę i torebkę. Jej uśmiech odprowadził mnie do drzwi.
* * *
Zimą niebo w Montrealu ubiera się w szare barwy, wybierając z palety od gołębiego, koloru żelaza, ołowiu, aż do cyny. Kiedy wyszłam z Birks Hali, na niebie wymieszały się ołów z cyną.
Przewiesiłam sobie teczkę i torebkę przez ramię i skierowałam się w dół pagórka, pokonując ostry, zimny wiatr. Momentalnie zaczęły mi łzawić oczy,
zacierając obraz. Kiedy tak szłam, gdzieś w głowie pojawiła się Fripp Island. Palmy karłowate. Trawa morska. Słońce iskrzące na bagnach.
Przestań, Brennan. W wielu miejscach na ziemi marzec jest wietrzny i zimny. Karoliny nie są najlepszym odniesieniem, jeżeli porównuje się klimaty różnych miejsc. Mogłoby być gorzej. Mogłoby padać. Tylko zdążyłam o tym pomyśleć, a już pierwszy wielki płatek usiadł mi na policzku.
Otwierając drzwi samochodu zauważyłam wysokiego, młodego człowieka, który patrzył na mnie z daleka. Poznałam kurtkę i szalik. To był David, nieszczęsny student Jeannotte.
Na chwilę nasze spojrzenia się spotkały, a wściekłość w jego oczach przestraszyła mnie. David bez słowa odwrócił się i ruszył wzdłuż budynku. Wytrącona z równowagi wsiadłam do samochodu i zamknęłam drzwi, z ulgą myśląc, że to problem Jeannotte, nie mój.
Po drodze do laboratorium mój umysł zajął się tym, co miało nadejść, i tym, co wciąż miałam do zrobienia. Gdzie była Anna? Czy należało traktować poważnie słowa Sandy na temat sekty? Czy Jeannotte miała rację? Że sekty to jedynie wygłupy młodzieży? Dlaczego nie zmusiłam Jeannotte do wyjaśnienia jej uwagi, że z Anną wszystko jest w porządku? Nasza rozmowa była tak fascynująca, że nie zdołałam uzyskać więcej wiadomości o dziewczynie. A może o to chodziło? Może Daisy specjalnie coś ukrywa? A jeżeli tak, to co i dlaczego? Czy to tylko dlatego, że chce uchronić swoich studentów przed ludźmi z zewnątrz, którzy wtrącają się w ich sprawy prywatne? Co to była ta “sytuacja w domu”? Dlaczego David zachowywał się w ten sposób?
Jak ja zdążę przejrzeć te dzienniki do poniedziałku? Miałam samolot o piątej po południu. Czy zdołałabym ukończyć raport dotyczący Nicolet dzisiaj, dotyczący dzieci jutro i popracować nad dziennikami w niedzielę? Nic dziwnego, że nie prowadzę życia towarzyskiego.
Kiedy dotarłam do rue Parfhenais, równomiernie padający śnieg pokrył ulicę. Znalazłam miejsce tuż przed drzwiami i w duchu zmówiłam modlitwę prosząc, aby mi go śnieg dokładnie nie zasypał.
Hol był duszny i przesycony zapachem mokrej wełny. Otrzepałam energicznie buty, powiększając kałużę stopniałego śniegu na podłodze, i poszłam do windy. Po drodze na górę starałam się usunąć smugi tuszu do rzęs z dolnych powiek.
Na biurku zastałam dwie różowe karteczki. Dzwoniła siostra Julienne. Na pewno chodziło o raporty w sprawie Anny i Elisabeth. Nie byłam gotowa do rozmowy na żaden z tych tematów. Druga karteczka to był Ryan.
Wykręciłam numer i odebrał.
– Długi lunch.
Sprawdziłam czas. Za kwadrans druga.
– Płacą mi od godziny. Co jest?
– Wreszcie znaleźliśmy właściciela domu w St-Jovite. Nazywa się Jacques Guillion. Pochodzi z Ouebecu, dawno temu przeniósł się do Belgii. Nie wiadomo, gdzie się podziewa, ale jego belgijska sąsiadka twierdzi, że Guillion wynajmował dom w St-Jovite starszej pani, która nazywa się Patrice Simonnet. Ona uważa, że najemca jest z Belgii, ale nie jest pewna. Podobno Guillion udostępnia swoim lokatorom też samochody. Sprawdzamy.
– Nieźle poinformowana sąsiadka.
– Najwyraźniej utrzymywali bliskie stosunki.
– To spalone ciało z piwnicy to może być ta Simonnet.
– Może być.
– Dostaliśmy dobre zdjęcia rentgenowskie zębów. Ma je Bergeron.
– Przekazaliśmy dane Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej. Oni współpracują z Interpolem. Jeżeli to Belgijka, to ją znajdą.
– A co z tymi dwoma ciałami w domu i tymi dorosłymi, i dziećmi?
– Pracujemy nad tym.
Przez moment oboje trwaliśmy w zamyśleniu.
– Całkiem duży dom jak na jedną starszą panią.
– Wygląda na to, że nie była tak całkiem sama.
Następne dwie godziny spędziłam w laboratorium histologii pracując nad ostatnimi fragmentami ciała przy żebrach i obserwując je pod mikroskopem. Moje obawy okazały się słuszne, nie znalazłam żadnych nacięć czy innych śladów na kościach. Mogłam jedynie powiedzieć, że morderca użył bardzo ostrego noża o nie ząbkowanym ostrzu. Źle dla śledztwa. Dobrze dla mnie. Raport będzie krótki.
Ryan znowu zadzwonił, kiedy tylko wróciłam do swojego biura.
– A może by tak małe piwko? – zapytał.
– Nie trzymam piwa w swoim biurze, Ryan. Gdyby tak było, wypiłabym je.
– Ale ty nie pijesz…
– No to dlaczego mówisz o piwie?
– Mówię, bo może byś się chciała napić. Pod koniczynkę,
– Co?
– To ty nie pochodzisz z Irlandii, Brennan?
Rzuciłam okiem na kalendarz wiszący na ścianie. Siedemnasty marca. Kilka razy tego dnia nieźle zaszalałam. Chciałam o tym zapomnieć.
– To już nie dla mnie.
– Ja tylko chciałem powiedzieć “zróbmy sobie przerwę”.
– Zapraszasz mnie na randkę?
– Właśnie.
– Z tobą?
– Nie, z moim księdzem spowiednikiem.
– Nie mów. To on łamie swoje zasady?
– Brennan, chcesz się ze mną spotkać i coś wypić dziś wieczorem? Coś bezalkoholowego?
– Ryan, ja…
– To dzień świętego Patryka. A poza tym piątek wieczór i pada jak cholera. Masz jakąś lepszą propozycję?
Nie miałam. Tak naprawdę to nie miałam żadnych propozycji. Ale my za często razem pracowaliśmy nad sprawami, a ja miałam zasadę oddzielania od siebie spraw zawodowych i prywatnych.