Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Anophelia stacza się ze skurczonego trupa zwierzęcia, oczy ma senne, a z wciąganej z powrotem do ust kłujki skapuje trochę krwi. Kobieta odchodzi, zostawiając po sobie worek świńskich kości i pustych żył.

Gorące powietrze wokół Bellis jest teraz gęste od smrodu rzygowin, ponieważ jej towarzysze tracą panowanie nad sobą na widok tej uczty. Ona jednak nie wymiotuje, choć usta ma wykrzywione w gwałtownym odruchu. Bezwiednie unosi pistolet, powodowana nie gniewem czy strachem, lecz obrzydzeniem.

Ale nie strzela, co by się stało, gdyby ktoś tak słabo wyszkolony jak ona pociągnął za spust? Wielokrotnie zadawała sobie to pytanie.

Wydaje się, że niebezpieczeństwo minęło. Armadyjczycy maszerują dalej w górę, zostawiając za sobą niewielką otwartą przestrzeń razem wonią łajna i ciepłej krwi, mijają kolejne skały i zapowietrzoną wodę. Zdążają ku miastu, które widzieli z powietrza.

Teraz zdarzenia już mniej się rozmywają, mniej się rozpuszczają w zupie gorąca, strachu i niedowierzania. Ale w momencie, gdy Bellis oddaliła się od tego pobojowiska świńskiej i owczej krwi tudzież odsączonych z niej podrobów, zostawiła za sobą odrażający amok, uczty kobiet-moskitów i późniejsze, jeszcze gorsze, spęczniałe odrętwienie. Jedna z nich podniosła wzrok znad owcy, którą za późno dopadła, i zobaczyła ich rejteradę. Zgarbiła ramiona i pofrunęła ku nim z rozdziawionymi ustami i ociekającą krwią kłujką. Zdążyła tylko trochę się nasycić resztkami po swych siostrach, dlatego była zgłodniała żywego ciała. Ominęła ludzi-kaktusów i strupodziejów, aby ze skowyczącymi skrzydłami rzucić się na przerażonych ludzi.

Strach szarpnął Bellis z powrotem ku tej sieczce rozczłonkowanych obrazów i zobaczyła, jak Uther Doul spokojnie zastawia drogę kobiecie-moskitowi – miał teraz w rękach dwa pistolety – i czekał, aż się zbliży. Kiedy jej otwór gębowy wyskoczył ku jego twarzy, Doul wystrzelił.

Broń buchnęła gorącem, hałasem i czarnym ołowiem, rozrywając brzuch i twarz kobiety-moskita.

Chociaż napełniła się krwią owcy tylko do połowy, z jej żołądka chlusnęła posoka. Kobieta runęła w dół i jej zgruchotana twarz zaryła w ziemię. Kłujka nadal była wysunięta i lepka, czerwona struga szybko wsiąkała w grunt. Ciało znieruchomiało u stóp Doula.

Bellis powróciła do linearnego czasu. Czuła się oszołomiona, ale daleka od tego, co widziała. Opite krwią anophelie nie zauważyły swojej poległej opodal siostry. Kiedy ekspedycja ruszyła w dalszą drogę stromą ścieżką pośród wzgórz, ociężałe kobiety-moskity powoli opuściły bezkrwistą już teraz arenę urządzonej przez siebie jatki. Napęczniałe jak winogrona, zwisły między muzykującymi złowrogo skrzydłami i powoli odleciały do dżungli.

Rozdział dwudziesty trzeci

Czekali w milczeniu: Kochanka, Doul, Tintinnabulum, Hedrigall i Bellis. Przed gośćmi stało dwóch anopheliusów, z minami, które przypuszczalnie wyrażały uprzejmą dezorientację.

Dwaj mężczyźni-moskity zaskoczyli Bellis. Spodziewała się czegoś dramatycznego – skóra przebarwiona przez chitynę, sztywne, małe skrzydła jak u kobiet.

A tymczasem do złudzenia przypominali niewysokich, zgarbionych ludzi. Ochrowe szaty były pokryte kurzem i plamami najwyraźniej pochodzenia roślinnego. Starszy z mężczyzn łysiał, a sterczące z rękawów ramiona były niesłychanie chude. Nie mieli ust, szczęk, zębów. Rolę ust pełniły zwieracze, mięśniowe kółka, które wyglądały zupełnie jak odbyty. Skóra opadała ze wszystkich stron do tej dziury.

– Spróbuj jeszcze raz, Bellis – powiedziała Kochanka surowym tonem.

Weszli do miasta, ściągając na siebie zaskoczone spojrzenia mężczyzn-moskitów.

W nieładzie, spocony i oślepiony kurzem armadyjski desant pokonał ostatnie kilka metrów zbocza, aby nagle znaleźć się w cieniu domów wbudowanych w ściany rozcinającego skałę wąwozu. Miasto sprawiało wrażenie pozbawionego urbanistycznego planu: małe, kanciaste domy bezładnie porozrzucane na głównych zboczach, jakby ktoś rozsypał je z krawędzi urwiska, połączone wykutymi w skale stopniami i przejściami. Kominy podziemnych pomieszczeń wyrastały wokół nich jak grzyby.

Wszędzie stały maszyny sprowadzone z Plaży Maszyn, w setkach nieczytelnych kształtów, dokładnie oczyszczone z rdzy. Niektóre się poruszały, niektóre nie. Te stojące w słońcu połyskiwały. Żadna nie napędzana hałaśliwymi, parowymi tłokami znanymi z Nowego Crobuzon i Armady. W powietrzu nie unosił się tłusty dym. Bellis podejrzewała, że są to silniki heliotropowe – popękane szklane obudowy chłoną światło słoneczne, które obraca łopatkami i śrubami, posyłając ezoteryczne energie po drutach, które w przypadkowy sposób łączyły ze sobą poszczególne domy. Długie druty były splecione z krótkich odcinków.

Na płaskich dachach, na zboczach wzgórz, w cieniu wąwozu i w koronach sękatych drzew, rozsianych po całym mieście, zjawili się mężczyźni-moskity, żeby popatrzeć. Nie było słychać żadnych dźwięków żadnych pohukiwań, okrzyków czy sapnięć. Jedyną reakcją było zaskoczone spojrzenie tych wszystkich oczu.

W pewnym momencie Bellis w straszliwym spazmie strachu odniosła wrażenie, że widzi anophelię szybującą nieregularnym lotem nad jednym z położonych wyżej budynków. Wrażenie okazało się słuszne, ale znajdujący się w pobliżu samce obrzucili ją kamieniami i odpędzili, zanim zdążyła zauważyć Armadyjczyków albo wejść do któregoś z domów.

Dotarli do czegoś w rodzaju placu, otoczonego takimi samymi domami w ziemistym kolorze i szkieletami silników słonecznych. Szczelina między skałami była w tym miejscu szersza i wpuszczała światło z nieba w spieczonym błękitnym kolorze. Na drugim końcu miasta Bellis zobaczyła rozdarcie w ścianie klifu, który opadał stromo do morza. Na placu nareszcie ktoś do nich wyszedł: mała delegacja niespokojnych anopheliusów, którzy pokłonili im się i powiedli ich ku wielkiej sali wykutej w kamieniu wzgórz.

W bocznym pomieszczeniu, oświetlonym bardzo długimi pionowymi szybami, zaopatrzonymi w lustra, które odbijały światło dnia, jak również odświeżały to, które zleciało wcześniej na dół, stanęli przed nimi dwaj spośród anopheliusów i pokłonili się grzecznie. Bellis, wspominając ten dzień w Salkrikaltorze, kiedy jej zadaniem było tłumaczenie ustne, chociaż z innego języka, wyszła przed szereg i powitała ich w wysokim kettai, jak najstaranniej artykułując słowa.

Stali bez ruchu z pytającymi minami, najwyraźniej nie zrozumiawszy ani słowa.

Bellis jeszcze raz spróbowała się z nimi skomunikować w kwiecistym, mało elastycznym języku. Ale oni wymienili jedynie spojrzenia i wydali z siebie syczące dźwięki podobne do pierdnięć.

Na widok drgających i rozszerzających się gębozwieraczy Bellis zrozumiała, w czym problem, i zamiast mówić, zaczęła pisać. „Na imię mam Bellis. Przybyliśmy z bardzo, bardzo daleka, aby porozmawiać z waszym ludem. Czy mnie rozumiecie?”

Kiedy podała im kartkę, otworzyli szeroko oczy, spojrzeli po sobie i zaświergolili z zachwytem. Starszy z mężczyzn wziął od Bellis pióro.

„Jestem Mauril Crahn” – napisał. „Upłynęły dziesiątki lat, odkąd mieliśmy gości takich jak wy”. Podniósł na nią roziskrzony wzrok.

„Witajcie w naszej ojczyźnie”.

Pohukująca mowa anopheliusów nie miała formy pisanej. Wysokie kettai było dla nich językiem wyłącznie pisanym, nigdy nie słyszeli, żeby ktoś nim mówił. Umieli doskonale wyrażać w nim myśli eleganckim pismem, ale nie mieli pojęcia, jak brzmi. Sama idea, że miałby jakoś „brzmieć”, była im obca.

Przez dziesiątki czy setki lat wytworzyła się symbioza między marynarzami z Dreer Samher i władzami Gnurr Kett w Kohnid. Samheryjscy ludzie-kaktusy przybywali na wyspę z trzodą i niewielką ilością towarów handlowych, pobierając prowizję za pośrednictwo. Kohnid kupowało od nich wszystko, co dawali ludzie-moskity.

Wspólnie kontrolowali przepływ informacji do anopheliusów. Zadbali o to, żeby na wyspę nie dotarł żaden język oprócz wysokiego kettai i żeby ani jeden anophelius jej nie opuścił.

72
{"b":"101386","o":1}