Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Ten sam mężczyzna znowu stał na brzegu morza – z elementów jego twarzy artysta zaznaczył tylko stylizowane oczy, potulne jak u krowy – a nad morzem chmura ciemnych postaci frunęła ku nadpływającej łodzi. Rysunek był niejasny, ale Bellis dostrzegła chude ramiona i nogi, jak również maźnięcia skrzydeł.

Poczuła dziwny niepokój.

Przebiegała oczami tekst, próbując przypomnieć sobie język. Książka miała w sobie coś bardzo dziwnego. Zasadniczo różniła się od wszystkich innych publikacji w wysokim kettai, które Bellis widziała. Jej ton zupełnie nie współgrał z poetycznością charakterystyczną dla starego kanonu z Gnurr Kett.

„Poszukałby pomocy u ludzi z zewnątrz – odczytała po chwili wahania – ale wszyscy omijają naszą wyspę, ze strachu przed naszymi głodnymi kobietami”.

Bellis podniosła wzrok. „Jabber jeden wie, w co ja się wpakowałam” – pomyślała.

Zastanawiała się szybko, co powinna zrobić. Jej ręce nadal przewracały kartki, jakby należały do konstruktu. Spuściła wzrok i zobaczyła, że mniej więcej w połowie książeczki mężczyzna płynie po morzu niewielką łodzią. Ilustrator narysował go malutkiego, łódkę też Mężczyzna spuszczał do morza łańcuch zakończony wielkim hakiem.

Głęboko pod powierzchnią pośród spiral, które oznaczały wodę widniały koncentryczne kręgi, znacznie większe od jachtu.

Rysunek przykuł jej uwagę.

Wpatrywała się w obrazek i coś w niej drgnęło. Wstrzymała oddech. Spłynęło na nią uświadomienie, że rysunek zmienia układ jak złudzenie optyczne dla dzieci. Wiedziała już, na co patrzy, i szarpnęło ją za żołądek tak mocno, jakby spadała.

Wiedziała, na czym polega tajny projekt Niszczukowód. Wiedziała, dokąd płyną. Wiedziała, czym się zajmuje Johannes.

Szekel dalej mówił, ale przeszedł do tematu ataku dinichtysa.

– Tanner był pod wodą – powiedział z dumą. – Popłynął im pomóc, ale nie zdążył na czas. Ale powiem ci coś dziwnego. Pamiętasz, jak ci kiedyś mówiłem, że pod miastem są jakieś kształty, których Tanner nie może rozpoznać? I których nie wolno mu widzieć? No więc jak ryba pancerna dała dyla, Tanner podpłynął prościutko pod jeden taki. Zobaczył go bardzo wyraźnie i teraz wie, co tam jest. Zgadnij, co zobaczył…

Urwał z teatralną miną pod tytułem „w życiu byś nie wymyśliła”. Bellis nadal wpatrywała się w rysunek.

– Uprząż – powiedziała prawie niedosłyszalnie. Na twarzy Szekla wykwitł zamęt. Nagle odezwała się głośno: – Gigantyczna uprząż, z uzdą i lejcami, większa niż budynek. Łańcuchy, Szekel, wielkości statku. – Pokiwał głową z wytrzeszczonymi oczami. – Tanner zobaczył łańcuchy.

Nadal nie odrywała wzroku od rysunku: mały człowieczek w małym stateczku na morzu zastygłych fal idealnie zachodzących na siebie jak rybie łuski, pod nimi głębiny oddane krzyżykami i ciasnymi spiralami atramentu, a na dnie, bez trudu przyćmiewające stateczek, koło w kole w kolejnym kole, ogromne bez względu na niejasną perspektywę, niewypowiedzianie duże, z ciemnością w punkcie środkowym. Patrzy z góry na rybaka polującego na swoje ofiary.

Twardówka, tęczówka i źrenica.

Oko.

Interludium III. GDZIE INDZIEJ

Na Salkrikaltorze są intruzi. Siedzą spokojnie, lustrują wzrokiem miasto i raki, wyważone i niewzruszone jak korki do zlewu.

Zostawiają po sobie trop zaginionych rolników, poszukiwaczy podmorskich przygód, wędrowców i drobnych urzędników. Wyciągają z nich informacje za pomocą ujmującego tonu, taumaturgii i tortur. Oczy intruzów są jak nafta.

Mają bogaty program zwiedzania. Obejrzeli świątynie, jamy rekinów, galerie i podcienia, racze slumsy, architekturę płycizn. Kiedy zapada zmierzch i rozjarzają się kule świetlne Salkrikaltoru, wzmaga się ruch. Młodzi raczy dandysi paradują po spiralnych przejściach w górze – ich działania są odbite w ukrytych oczach obserwatorów.

Mijają godziny. Ulice pustoszeją. Kule świetlne trochę przygasają w godzinach poprzedzających świt.

Jest cicho. Ciemno. Zimno.

Intruzi ruszają się.

Chodzą pustymi ulicami, spowici mrokiem.

Intruzi poruszają się jak wstęgi odpadków, jakby byli ulepieni z nicości, jakby szarpały nimi przypadkowe i zmienne prądy. Przemierzają oblepione anemonami boczne uliczki.

Na rowoulicach nie ma nic żywego prócz prowadzących nocny tryb życia ryb, ślimaków, krabów, które zastygają ze strachu, kiedy zbliżają, się intruzi. Mijają żebraków w kościotrupach budynków. Przez rozdarcie w magazynie, który jest na krawędzi obrócenia się w pył. Po najniższym poziomie wypłukiwanej przez wodę koralowej linii dachów wślizgują się w cienie, które są dla nich jakby za małe. Szybcy jak węgorze.

Wraz z krętą strużką krwi z pewnych ust wyciekło szeptem imię – wskazówka, którą wytropili i osaczyli.

Wędrują do góry i patrzą na miasto przez morze.

***

On śpi tutaj, nogi ma zwinięte pod sobą, tors chwieje się nieznacznie od prądu morskiego, oczy zamknięte. Rak-samiec, którego upolowali.

Intruzi przykucają. Głaszczą go, dotykają, emitują z gardeł dźwięki. Jego oczy otwierają się powoli i spazmuje gwałtownie w pętach, które założyli – cichutko i delikatnie jak niańki, żeby go nie obudzić – usta rozwiera tak szeroko, że sprawiają wrażenie, jakby za chwilę miały pęknąć i buchnąć krwią. Wrzeszczałby bez końca rączym vibrato gdyby nie nałożyli mu kościanej obroży, która wbiła się bezboleśnie w pewne nerwy na jego szyi i plecach, odcinając mu dźwięk.

Z gardła raka wypływają małe bryźnięcia krwi. Intruzi patrzą na niego ciekawie. Kiedy nareszcie traci siły i przestaje się miotać, jeden z tych, co go ujęli, porusza się z egzotycznym wdziękiem i mówi:

– Wiesz coś, co my też musimy wiedzieć.

Przystępują do pracy, zadają szeptem pytania, a jednocześnie niesłychanie fachowo dotykają raczego tłumacza, wtedy ten odrzuca głowę do tyłu i znowu wrzeszczy.

A potem jeszcze raz, bezgłośnie.

Intruzi pracują dalej.

Później.

Pełne szczątków organicznych dno oceanu pochłania wskazówkę, woda otwiera się bezkreśnie, ciemne postacie – daleko od domu – tkwią bez ruchu zawieszone w mroku i rozmyślają.

Trop eksplodował.

Filigranowe druciki pogłosek uciekają od nich, wracają, droczą się z nimi. Południowy statek zniknął. Ze skalistych krańców kontynentu, gazie ląd wznosi się do góry, aby oddzielić słodką wodę od słonej, zmierzali za tropem przez Kanał Bazyliszka do wycelowanych w niego palców Salkrikaltoru, do statku kursującego między morzem a siedzącym okrakiem na rzece Nowego Crobuzon. Ale ten statek zniknął, zostawiając po sobie kilwater kłamstw i bajek.

Usta w głębi. Piraci-upiory. Moment. Ukryte sztormy. Pływające miasto.

Raz po raz pływające miasto.

***

Myśliwi dokonują inspekcji platform wiertniczych, które wystają nad południowe wody Salkrikaltoru: wsporniki jak przerośnięte drzewa jak nogi gruboskórców, kruszące się betonowe słupy w dnie morza szlam oblepia je jak palce u nóg.

Wiertła gnębią miękką skałę, wysysając z niej soki. Platformy żerują w płytkiej wodzie jak stworzenia bagienne.

Mężczyźni w skorupach ze skóry i powietrza schodzą na łańcuchach, aby zaleczyć rany mamroczących olbrzymów. Intruzi unicestwiają ich z łatwością biegłych w tej sztuce drapieżników. Zabierają im maski, mężczyźni przebierają nadaremnie kończynami i wypluwają z siebie życie bąbelkującymi skowytami powietrza. Intruzi utrzymują ich przy życiu za pomocą zaklęć, dotleniania metodą usta-usta i masaży spowalniających akcję serca. W podwodnych jaskiniach mężczyźni błagają o litość i pod naciskiem intruzów opowiadają im najprzeróżniejsze historie.

Przede wszystkim o pływającym mieście, które porwało „Terpsychorię”.

48
{"b":"101386","o":1}