Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Silas był milczący. Sprawiał wrażenie poruszonego jej opowieścią, Bellis przyglądała mu się uważnie i wiedziała, że rozmyśla o swojej historii. Żadne z nich nie użalało się nad sobą, ale znaleźli się tutaj bez swojej winy i zamiaru i nie mieli ochoty zostawać.

Kolejne minuty milczenia wypełniły pokój. Na zewnątrz nadal rozbrzmiewał ściszony pyrkot tysięcy silników, które holowały ich na południe. Nie ustawał też szum fal brzmiący niczym szept i inne dźwięki: hałasy typowe dla miasta i dla nocy.

Kiedy Silas wstał do wyjścia, Bellis podeszła wraz z nim do drzwi. Trzymała się całkiem blisko, chociaż go nie dotykała ani nie patrzyła na niego. Melancholijnie spojrzał jej w oczy. Po długiej chwili nachylili się ku sobie, zastygli w niezobowiązujących pozach, on oparty ramionami o drzwi, ona z rękami przy bokach.

Całowali się, poruszając tylko ustami i językami. Uważali, żeby nie oddychać, zanadto nie ingerować w przestrzeń drugiego, dotykowo lub dźwiękowo, ale doprowadzili do połączenia, nieufnie i z ulgą.

Po zakończeniu długiego i głębokiego pocałunku Silas zaryzykował, zbliżył znowu i zamknął przestrzeń między nimi serią kolejnych zetknięć ust. Pozwoliła mu na to, mimo że ta pierwsza chwila minęła i ta mała koda rozgrywała się w czasie rzeczywistym.

Bellis oddychała powoli i patrzyła na niego ze spokojem, a on na nią, tak długo, jak patrzyliby również bez pocałunku. Otworzył drzwi i wyszedł na chłodne powietrze, powiedziawszy cicho: „Dobranoc” Nie usłyszał jej odpowiedzi.

Rozdział dwunasty

Następnego dnia wypadał sylwester, dzień poprzedzający Nowy Rok. Oczywiście nie dla Armadyjczyków, dla których dzień ten wyróżniał się tylko nagłym wzrostem temperatury, dzięki czemu był jedynie bardziej jesienny. Nie mogli zamknąć oczu na fakt, że był to najkrótszy dzień w roku, ale nie przywiązywali do tego zbytniej wagi. Poza kilkoma radosnymi uwagami, że od tej pory noce będą krótsze, dzień przeszedł niezauważony.

Bellis była pewna, że nie jest jedynym spośród uprowadzonych Crobuzończyków, którzy przewracają wyimaginowane kartki ojczystego kalendarza. Podejrzewała, że w różnych okręgach Armady odbędą się tej nocy powściągliwe imprezy. Ciche, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi, żeby nie uświadomić gwardzistom, rektorom czy jak tam się zwały władze poszczególnych okręgów, że w zatłoczonych szeregówkach i galerach Armady niektórzy dochowują wierności innym, rodzimym kalendarzom.

Musiała przyznać, że jest w tym trochę obłudy: wcześniej przeddzień Nowego Roku nigdy dla niej wiele nie znaczył.

Dla Armadyjczyków był to horndi, początek dziewięciodniowego tygodnia, a dla Bellis dzień wolny. Spotkała się z Silasem na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”.

Zabrał ją do Parku Crooma, na wschodnim skraju Niszczukowód. Dziwił się, że nigdy tam nie była. Kiedy zagłębili się w parkowe aleje zrozumiała jego zaskoczenie.

Większą część parku zajmował duży pas, szeroki na ponad trzydzieści metrów i długi na prawie dwieście, na ogromnym kadłubie starożytnego parowca, którego tablicę z nazwą już dawno wymazała na tura. Zieleń rozprzestrzeniła się dwoma szerokimi, rozkołysanymi mostami na dwa stare szkunery ustawione rufa w rufę, niemal równie do wielkiego statku. Z kolei przed jego dziobem park przeskakiwał na mały, zgarbiony slup z martwymi od dawna działami. Ponieważ ten ostatni stał na terenie Bud, park był współwłasnością dwóch okręgów.

Bellis i Silas spacerowali plątaniną alejek. Minęli pomnik Crooma pirackiego bohatera z przeszłości Armady. Bellis była pod wielkie wrażeniem.

Nie wiedzieć ile stuleci wcześniej architekci Parku Crooma przystąpili do pokrywania pokładów potrzaskanego przez wojnę parowca iłem i ściółką ogrodniczą. Miotani morskimi prądami Armadyjczycy nie mieli ziemi do orania i nawożenia, dlatego, podobnie jak książki i pieniądze, i ją musieli ukraść. Nawet gleba i błoto były przez wiele lat odbierane innym i zwożone wielkimi transzami z nadbrzeżnych farm i lasów, wydzierane z poletek zdumionych chłopów i transportowane po falach do miasta.

Pozwolili zniszczonemu parowcowi zardzewieć i zbutwieć, po czym wypełnili jego martwe wnętrze ukradzioną glebą, zaczynając od forpiku, maszynowni i najniższych ładowni węglowych – gdzie niewykorzystany koks znowu znalazł się pod tonami ziemi – obsypali ziemią obrośniętą pleśnią śrubę. Niektóre piece wypełnili do końca, niektóre zostawili częściowo puste; bańki powietrza w geologicznych warstwach marglu i kredy.

Potem projektanci ogrodu przerzucili uwagę na kajuty i prywatne kabiny. Tam, gdzie ściany i sufity nie doznały szwanku, poprzebijali je byle jak, naruszając integralność małych pomieszczeń i otwierając przejścia dla korzeni, kretów i robaków. Potem wypełnili wycinki przestrzeni ziemią.

Statek był mocno zagłębiony w wodzie, ale zachował pływalność dzięki mądrze rozlokowanym bąblom powietrza i postronkom łączącym go z sąsiadami.

Nad wodą warstwy torfu i ziemi zawłaszczyły pokład główny. Mostek, tylny kasztel i pokłady obserwacyjne przerodziły się w strome pagórki obleczone ziemią, sterczące ostrymi krzywiznami z dookolnej równiny.

Nieznani projektanci w podobny sposób przeobrazili trzy mniejsze, drewniane łodzie w pobliżu. Z pewnością pracowało im się łatwiej niż w żelazie.

Potem przyszła pora zasiewu i sadzenia, a wkrótce park zakwitł. Tu i ówdzie wyrastały zagajniki drzew, starych i gęsto rozstawiono maleńkie zakonspirowane lasy. Młodniaki i zagajniki średniej wielkości drzew liczących sobie wiek lub dwa. Ale było też trochę ogromnych okazów, sędziwych i strzelistych, które z całą pewnością przeszczepiono jako dorosłe drzewa z nadbrzeżnych lasów, aby zestalały się na pokładzie statku. Pod stopami wszędzie rosła trawa, trybu la leśna i pokrzywy. Na kanonierce w Budach pielęgnowano rabaty kwiatowe, ale na nieboszczyku parowcu lasom i łąkom Parku Grooma pozwalano rosnąć dziko.

Nie wszystkie rośliny były Bellis znane. W trakcie swoich powolnych podróży po Bas-Lag Armada odwiedzała krainy obce crobuzońskim naukowcom i plądrowała te egzotyczne ekosystemy. Na mniejszych statkach rosły grzyby wielkości człowieka, które poruszały się i syczały, gdy mijali je spacerowicze. Była jaskrawoczerwona wieża i kolczaste pnącza, które śmierdziały jak zgniłe róże. Na długi, tylny kasztel skrajnego statku po stronie sterburty nie było wstępu. Silas poinformował Bellis, że za misternie splecionym głogowym płotem flora jest niebezpieczna: dzbaneczniki o dziwnej, nieprzewidywalnej mocy, przebudniki podobne do drapieżnych wierzb płaczących.

Ale na samym parowcu widziało się bardziej swojski krajobraz i listowie. We wnętrzu jednego z pagórków urządzono ogród wyłożony mchem i torfem. Oświetlane i podtrzymywane przy życiu przez jasne latarnie gazowe i niewielką ilość światła, która przedostawała się przez oblepione ziemią iluminatory, rośliny wypełniające poszczególne kajuty pogrupowano tematycznie. Była zatem tundra kamieni i fioletowej roślinności karłowatej, pustynia sukulentów, kwiaty leśne, kwiaty łąkowe, a wszystko połączone ciemnym korytarzem porośniętym trawą sięgającą kolan. W świetle przypominającym sepię, pod farbami wojennymi śniedzi i roślin pnących, wciąż można było przeczytać tarczki wskazujące drogę do mesy, grodzi i kotłowni. Stonogi i biedronki wydeptały sobie wokół liczne ścieżki.

Drzwiami w zboczu pagórka Bellis i Silas wyszli na powietrze i pomaszerowali w wilgotnym cieniu, zwiedzili wszystkie cztery parkowe statki. Pośród zieleni spotkali innych spacerowiczów. Na południowym statku Bellis zatrzymała się zszokowana i pokazała w stronę krawędzi miasta, nad ogrodami i klingami, ponad trzydzieści metrów nad oceanem. Zobaczyła tam zacumowaną „Terpsychorię”. Pętające ją łańcuchy i liny były czyste. Nowe trapy łączyły ją z resztą miasta. Z głównego pokładu sterczał architektoniczny szkielet z drewna: plac budowy, fundamenty.

W taki oto sposób Armada rozrastała się dla swojej ludności połykała zdobycz i przebudowywała ją zamieniała w materiał budowlany jak bezmózgi plankton.

40
{"b":"101386","o":1}