Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Zapada noc, dławiąc cienie rzucane przez dzień.

Niewyraźne postacie mają do przeszukania wszystkie wody świata. Ocean Szronów, Popiołów, Wasyla, Taribora, Teuchora, Powściągliwy i Wezbrany. Morze Dżentelmena, Spiralne, Zegarowe, Ukryte i te pozostałe. I wszystkie cieśniny, przesmyki i kanały. I zatoki, i zalewy.

Jak mają to wszystko przeszukać? Od czego zacząć?

Pytają morze.

Dają nura w głębię.

– Gdzie jest pływające miasto? – pytają.

Król rekinów chochlikowych nie wie i nic go to nie obchodzi. Korokant nie chce powiedzieć. Myśliwi pytają gdzie indziej.

– Gdzie jest pływające miasto? Znajdują mnichowate inteligencje udające dorsze i kongery, które utrzymują, że nic nie wiedzą, i odpływają, aby dalej kontemplować. Myśliwi pytają saliny, morskowodne cząstki elementarne, ale nie potrafią odszyfrować ciekłych wrzasków informacji, którymi są raczone.

Myśliwi podnoszą się wraz ze słońcem, wyskakują na powierzchnię – kolebią się na falach i jeszcze raz podejmują namysł.

Pytają wieloryby.

– Gdzie jest pływające miasto? – pytają wielkie, debilne krylo-humbaki, pływacze szare i płetwale błękitne. Wspinają się na nie jak górołazi i majstrują przy ośrodkach rozkoszy ich ciężkich mózgów. Przekupują je, wlewając przez lejki tony spanikowanej zupy planktonu do ich wyszczerzonych w głupkowatym uśmiechu gąb.

Myśliwi konwertują pytanie na polecenie.

– Znajdź pływające miasto – mówią przy użyciu prostych pojęć, aby wieloryby ich zrozumiały.

I rozumieją. Ogromne zwierzęta wpadają w namysł, ich synapsy pracują tak powoli, że myśliwi niecierpliwią się, ale wiedzą, że muszą czekać. Wreszcie, po wielu minutach ciszy zakłócanej tylko przez chlupot wody przepływającej przez szczęki wielorybów, zsynchronizowanym grzmotem ogonów wieloryby przerywają milczenie.

Ich jęki niosą się na tysiące kilometrów. Echolokacja, sondowanie, przesyłanie przyjaznych, głupkowatych depesz. Robią to, co im kazano: szukają Armady.

CZĘŚĆ TRZECIA. FABRYKA KOMPASÓW

Rozdział piętnasty

– Podnoszą awanka. – Po twarzy Silasa przebiegło zaskoczenie, zaprzeczenie, cała gama różnych odcieni niedowierzania. – Nie może być – powiedział cicho, kręcąc głową.

– Bo awanki to legenda? – skrzywiła się ironicznie Bellis. – Wymarłe stworzenia? Bajka dla dzieci? – Zacisnęła usta i potrząsnęła książką Krüacha Auma. – Ten, kto dwadzieścia lat temu odłożył to na półkę, myślał, że jest to książeczka dla dzieci, Silasie. Ale ja znam wysokie kettai. To nie jest książeczka dla dzieci. – Dzień dogasał, lecz pomruki miasta za oknami nie cichły. Bellis wyjrzała przez okno na światło konające płachtami spektakularnych barw. Podała Silasowi książkę. – Od dwóch dni nie zajmuję się prawie niczym innym. Nawiedzam bibliotekę niby jakiś cholerny eidolon i czytam książkę Auma. – Silas kartkował książkę i przebiegał wzrokiem po tekście w taki sposób, jakby go rozumiał, chociaż Bellis wiedziała, że nie rozumie. – To jest napisane w wysokim kettai, ale nie powstało w Gnurr Kett i nie jest stare. Krüach Aum to anophelius. – Silas spojrzał na nią ze zgrozą. – Uwierz mi – powiedziała Bellis po długim milczeniu. Czuła się potwornie zmęczona, co było nawet słychać. – Wiem, jak to brzmi. Przez ostatnie dwa dni próbowałam jak najwięcej się dowiedzieć… Ja też sądziłam, że wymarli, ale oni wymierają od ponad dwóch tysięcy lat, Silasie, i jeszcze nie zdążyli wyzdychać. Kiedy Padła Malaryczna Reginokracja, wytępiono ich w Shoteka, w Roha gi, w większości Shards. Ale zdołali przeżyć. Znaleźli sobie azyl na jakiejś zapadłej skale na południe od Gnurr Kett. I chociaż trudno w to uwierzyć, nawet po upadku Malarycznej Reginokracji są ludzie, którzy z nimi handlują. – Skinęła ponuro głową. – Mają jakiś układ Dreer Samher albo z Gnurr Kett, a może z jednym i drugim. Nie potrafię tego dociec. I… wydaje się, że piszą książki. – Pokazała na półkę. – Bogowie raczą wiedzieć, dlaczego w wysokim kettai.

Może mówią teraz tym językiem. Byliby jedynym ludem na świecie, który się nim posługuje. Nie wiem, Silasie, na zakochane bogi. Może to wszystko bzdura – zirytowała się nagle. – Fałszerstwo, kłamstwo albo… bajka dla dzieci. Ale Tintinnabulum kazał mi szukać wszelkich prac Krüacha Auma, dlatego temat tej książki to raczej nie jest czysty zbieg okoliczności. Co nie?

– A co tam jest napisane?

Bellis wzięła od niego książkę i powoli przetłumaczyła pierwsze zdania.

– „Skłamałbym, gdybym powiedział, że piszę te słowa bez dumy. Jestem nią wypełniony jak jedzeniem, bo… znalazłem historie do opowiedzenia, o czymś, czego nie osiągnięto od czasów Imperium Widmowców, jeśli nie liczyć jeszcze jednego razu, tysiąc lat temu. Jeden z naszych przodków, po tym, jak upadło państwo naszych królowych i ukryliśmy się tutaj… Za pomocą… urządzeń i taumaturgii… wyruszył po wodzie… do ciemnego miejsca… i posłał zaklęcia w usta wody i po dwudziestu jeden dniach gorąca, pragnienia i upału… wyciągnął wielką i tajemniczą rzecz”. – Podniosła wzrok na Silasa i dokończyła: – „Pływającą górę, boga-wieloryba, największe zwierzę, jakie kiedykolwiek odwiedziło nasz świat, awanka”. – Delikatnie zamknęła książkę. – Przywołał awanka, Silasie.

– I co było dalej? Przeczytałaś, to powiedz mi, co było dalej! Bellis westchnęła.

– Nie wiadomo jak i gdzie, ale Aum znalazł stertę starych rękopisów, dawne opowieści. Poukładał je, nadał im spójny sens i opowiedział je na nowo. Jest to historia o anopheliusie, którego imię nie pada. Dzieje się wieki temu. Aum poświęca dziesięć stron przygotowaniom. Ten człowiek pości, prowadzi badania, godzinami gapi się w morze, gromadzi niezbędne rzeczy: baryłki, alkohol, stare maszyny, które obrastały rdzą na plaży. Wypływa w morze. Sam. Próbuje zapanować nad jachtem, który jest o wiele za duży dla jednego człowieka, ale nikt nie chciał z nim popłynąć. Szuka konkretnego miejsca, jakiejś bardzo głębokiej hydrosztolni, dziury w dnie oceanu. Na to poluje. Na to zarzuca sieci. Bo liczy na to, że z dziury wyjdzie awank… Potem mamy dwadzieścia potwornie nudnych stron o uciążliwościach morskiej podroży. Głodny, spragniony, zmęczony, zmoknięty, zgrzany… Tego typu historie. Wie, że znajduje się we właściwym miejscu. Jest pewien, bo hak przenika gdzie indziej. Przebija powłokę świata. Ale nie potrafi znęcić awanka. Nie ma takiego dużego robaka… Na trzeci dzień, kiedy mężczyzna jest już kompletnie wyczerpany, a jego łodzią miotają dziwne prądy, niebo ciemnieje. Nadchodzi burza elyktryczna. Mężczyzna uznaje, że nie wystarczy być we właściwym miejscu, potrzebna jest jeszcze wabiąca moc. Grad i deszcz poniewierają nim, morze dostaje amoku. Ogromne fale ciskają łodzią, która tak się tłucze, jakby w każdej chwili miała się rozpaść. – Silas słuchał jej z szeroko otwartymi oczami i nagle naszedł ją idiotyczny obraz: nauczycielka opowiadająca dzieciom mityczne historie. – Epicentrum burzy jest coraz bliżej i w końcu mężczyzna owija szczyt grotmasztu zwojem kabla, a potem podłącza go do jakiegoś generatora. Później… – Bellis westchnęła. – Nie było to dla mnie zbyt zrozumiałe. Żeglarz uprawia jakieś taumaturgiczne kuglarstwa. Myślę, że próbował wywołać fulmeny, elyktryczne cząstki elementarne, a może złożyć je w ofierze, nie jest to jasne. – Wzruszyła ramionami. – Nie wiadomo, czy mu się udaje, czy jest to odpowiedź cząstki elementarnej, czy też skutek umieszczenia miedzianego drutu na szczycie wysokiego masztu, w każdym razie piorun uderza w przewodnik. – Otworzyła książkę na stosownej ilustracji: biały kontur łodzi i krótkawy, zgeometryzowany piorun werżnięty jak piła w szczyt grotmasztu. – Przez maszyny przepływa potężna fala energii. Taumaturgiczne przyrządy kontrolne, które zainstalował, żeby zwabić awanka i sterować jego ruchami, dostają spazmów megamocy i natychmiast się przepalają. Łódź skacze, żurawie i windy od łańcucha z hakiem wyginają się i spod spodu dochodzi wielki szum… Złapał na hak awanka, jak pisze Aum. I wyłowił.

49
{"b":"101386","o":1}