Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Tanner wsuwa pudełko z powrotem do skórzanego woreczka, który Sengka bierze od niego i zamyka w morskim sejfie.

Przez chwilę mierzą się wzrokiem.

– Nie będę rozwodził się nad tym, co ci zrobię, jeśli się okaże, że mnie oszukałeś – mówi Sengka.

Groźba jest bezsensowna: obaj wiedzą, że już nigdy się nie spotkają.

Tanner spuszcza głowę.

– Ona nie może się o tym dowiedzieć, kapitanie.

Boli go, że musi to powiedzieć, i gorączkowo przypomina sobie jaka jest treść listu, i dlatego sprawę trzeba było zachować w tajemnicy. Kieruje na kapitana Sengkę spojrzenie, które niczego nie zdradza. Kapitan nie dręczy go konspiracyjnymi mrugnięciami czy uśmiechami, a jedynie kiwa głową.

– Jesteś pewien? – pyta Sengka.

Tanner Sack przytakuje. Rozgląda się nerwowo dokoła, na dziobie statku, z lękiem nasłuchując wymownych odgłosów. Kapitan nie może wyjść ze zdumienia, że Tanner nie chciał przyjąć żadnego jedzenia wina ani pieniędzy. Nieprzenikniona misja tego człowieka intryguje go.

– Dziękuję, kapitanie – mówi Tanner i ściska kolczastą dłoń kaktusa.

Obserwując Tannera, który skacze z relingu, kapitan Sengka pochyla się do przodu z krzywym uśmiechem, czując dziwną sympatię do tego zawziętego człowieka, który go odwiedził. Sengka stoi na pokładzie jeszcze przez chwilę, patrząc na zmarszczki, które zostawił po sobie Tanner. Kiedy pochłaniają je fale, podnosi wzrok, nie przejmując się buczeniem kobiet-moskitów, które tylko pokrążą wokół niego i odlecą, nie wywęszywszy krwi.

Myśli o tym, co powie swoim oficerom, o nowych rozkazach, które wyda rano, po odlocie gości z Armady. „Ciekawe, jak zareagują” – zastanawia się. „Będą przerażeni? Zaintrygowani?”

Tanner Sack wytrwale płynie z powrotem ku rozdarciu klifu. Myśli o czekającej go ciężkiej wspinaczce po tej wijącej się zygzakiem ścieżce, ćwiczy odbicie się od skały i wskoczenie do morza w sytuacji, gdyby nadleciały kobiety-moskity.

Jest nieszczęśliwy. Nie pomaga mu świadomość, że musiał to zrobić.

Nagle ogarnia go pragnienie, żeby morze wywiązało się z obietnicy danej w jego imieniu przez poetów i malarzy: żeby wszystko zmyło, pozwalając Tannerowi zacząć od nowa, żeby wszystko odnowiło. Woda przepływa przez niego, jakby był pusty w środku. Zamyka oczy i wyobraża sobie, że woda oczyszcza go od wewnątrz.

Pięść Tannera jest zaciśnięta wokół brzydkiego sygnetu. Tanner pragnie, żeby jego wspomnienia zostały zeń wypłukane, ale siedzą w jego wnętrzu równie trwale jak flaki.

Nagle zatrzymuje się pośród morskiej toni, piętnaście metrów pod powierzchnią, zawisa jak skazaniec w czarnej wodzie. „To jest mój dom” – mówi sobie, ale nie przynosi mu to pociechy. Wzbiera w nim wściekłość, nad którą panuje, zaprawiona smutkiem i samotnością Myśli o Szeklu i Angevine, jak zwykle zresztą.

Wyciąga dłoń przed siebie, otwiera ją i ciężki crobuzoński sygnet natychmiast znika.

Wokół jest czarno, jasność jego skóry to bardziej wspomnienie niż widok. Może sobie tylko wyobrazić, że sygnet wypada mu z ręki. I leci na dno. Długo. Nareszcie nieruchomieje pośród kamiennej topografii lub zgubionych części maszyn. Być może przypadkowo ląduje na jakiejś zielonej płachcie wodorostu albo koralowym palcu – bezrozumne, niepotrzebne uromantycznienie.

A potem, a potem… Ścierany nieustannym ruchem wody. Nie pochłonięty, jak próbuje wyobrazić sobie Tanner, nie stracony na zawsze. Rekonstytuowany. By pewnego dnia, wiele lat lub stuleci od dzisiaj, wypłynąć na powierzchnię, wyrzucony do góry przez prądy powstałe podczas przepływania okrętów podwodnych. Być może pomniejszony na skutek działania bezlitosnej wody. A nawet gdyby podgryzanie przez słoną wodę doprowadziło do rozpuszczenia się sygnetu, jego atomy wypłyną na światło dzienne i uzupełnią Plażę Maszyn.

„Niech sobie gadają co chcą ale morze niczego nie zapomina, niczego nie wybacza” – myśli Tanner.

Powinien płynąć dalej i niedługo popłynie. Wróci i wespnie się ociekający wodą do miasta ludzi-moskitów. Trzepocząc mackami jak miotełką do odganiania much, przekradnie się pod drzwi, które otworzy mu Bellis. Wie, że będzie czekała. Zadanie wykonane, a miasto – jego dawne miasto, jego pierwsze miasto – może będzie bezpieczne. Na razie jednak Tanner nie jest w stanie się poruszyć.

Myśli o wszystkim, czego jeszcze nie widział. O wszystkim, co podobno jest w morzu. Statki-upiory, statki stopione, bazaltowe wyspy. Równiny skamieniałych fal, gdzie woda jest szara i zestalona, gdzie morze umarło. Miejsca, gdzie woda wrze. Burze parowe. Blizna. Myśli o sygnecie ukrytym na dnie pośród wodorostów.

„Wszystko wciąż tam jest” – myśli.

W morzu próżno szukać zbawienia.

Interludium VI. GDZIE INDZIEJ

Wielorybów już nie ma. Bez tych ogromnych, debilnych przewodników zrobiło się trudniej.

Czy zgubiliśmy trop, bracie?

Jest wiele możliwości.

Znowu są tylko koterie ciemnych ciał nad dnem morskim. Suną przez ciepłą jak krew wodę.

Saliny wokół nich niepokoją się. Wiele kilometrów dalej, tysiące metrów poniżej fal, coś wstrząsa skorupą świata.

Możesz skosztować?

Spośród milionów cząstek mineralnych, które unoszą się w wodzie, niektóre występują niespotykanie licznie: porozłupywany i zmielony krzemień, kropelki ropy naftowej, a także intensywny, nieziemski osad skalnego mleka.

Co oni robią?

Co oni robią?

Smak tutejszego morza coś przypomina. To jest ślina, której smak znają myśliwi. To jest plwocina świata. Spływa – pamiętają - z poszarpanych ust wyrżniętych przez platformy wiertnicze, które zasysają to co znajdą; obok betonowych cokołów mężczyźni w nieskutecznych sandrach ze skóry i szkła rozglądają się wkoło i łatwo jest ich porwać. Przesłuchać i zabić.

Pływające miasto wierci.

***

Tutejsze prądy tworzą istny labirynt, plątaninę konkurencyjnych przepływów, które zbrylają nieczystości w kręte łańcuchy, ślady smakowe które nie mają większego sensu, małe enklawy rozmaitych brudów.

Trudno się idzie ich tropem.

Wieloryby nie żyją.

A co z innymi? Z delfinami – nieposłuszne - albo manatami – ociężałe i za głupie - albo…

Żadne się nie nadają, jesteśmy sami.

Istnieją oczywiście inne stworzenia, które można wywołać z morskiej głębiny, ale nie są tropicielami. Ich praca polega na czymś zupełnie innym.

Myśliwi zostali sami, ale wciąż mogą polować. Z niezłomną – i nieprzystającą do tego gorącego, szybkiego miejsca – cierpliwością kontynuują poszukiwania, przeciskają się między żyłkami smaku, zanieczyszczenia i plotek, znajdują drogę i podążają nią.

Są znacznie bliżej celu niż wcześniej.

Ale ta ciepła woda jest twarda, lepka, kłująca i dezorientująca. Myśliwi krążą, ścigając upiory śladów, kłamstw i złudzeń. Już prawie, prawie. Ale nie mogą znaleźć tropu.

83
{"b":"101386","o":1}